Nowa Zelandia – Mordor, Śródziemie i Tajemniczy Ogród na antypodach Drukuj Email
Wpisany przez Marek Biziuk   
czwartek, 27 grudnia 2018 15:07

Nowa Zelandia – Mordor, Śródziemie i Tajemniczy Ogród na antypodach

Któż z nas w dzieciństwie nie zastanawiał się jak to jest po drugiej stronie kuli ziemskiej, a tam właśnie leży Nowa Zelandia, kraj, który urzekł mnie swoim tajemniczym i groźnym pięknem. Kraj kontrastów i niespodzianek, miejsc, które trudno spotkać gdzie indziej, świat w pigułce, w którym odcisnęła się historia powstawania obecnego kształtu Ziemi.

Bo i historia Nowej Zelandii jest fascynująca. Po oderwaniu się od prakontynentu Gondwany utworzyła kontynent Tasmantyda, który prawie zatonął, ale uratowały go, działające do dzisiaj, ruchy Płyty Australijskiej i Płyty Pacyfiku. Otóż obie wyspy Nowej Zelandii, Północna i Południowa leżą na innych płytach. Południowa wchodzi pod Północną, co powoduje na Północnej wybuchy wulkanów i gejzerów, a na Południowej trzęsienia ziemi i wypiętrzanie się (wciąż) Alp Południowych, malowniczych gór na tej wyspie. To wciąż trwa czyniąc z Nowej Zelandii pokazową lekcję powstawania Ziemi. Nic dziwnego, że ciągną tam tłumy turystów. Ruch turystyczny znacznie się zwiększył po nakręceniu w NZ serii filmów „Władca Pierścieni”, w których wykorzystano wspaniałe plenery tego kraj. Nie ukrywam, że w mojej decyzji pojechania do NZ krajobrazy z tych filmów odegrały niebanalną rolę. Część dekoracji została. Można odwiedzić obecnie Hobbiton, gdzie kręcono sceny z Hobbitami: Frodem, Samem, Bilbo Bagginsem, a nawet z Gandalfem. Małe domki z izbami wykopanymi w ziemi w zboczu wzgórza, ze śmiesznymi okrągłymi drzwiami (jak beczki), zatopione w kwiatach i zieleni, może nie imponują, ale wzruszają. Można się też napić imbirowego piwa w stylowej restauracji, także wykorzystanej w filmach. W tej chwili jest to teren turystyczny i imprez na świeżym powietrzu.
Ale nie po to się tu przyjeżdża. Najbardziej fascynujące są tereny aktywności wulkanicznej. Mieliśmy pewne stopniowanie napięcia. Jako pierwszy park narodowy odwiedziliśmy Te Puia. Jest to częściowo skansen z kopiami maoryskich budynków, łodzi, magazynów i przedmiotów codziennego użytku. Jest tu także Maoryski Ośrodek Sztuki i Rzemiosła, gdzie można przyjrzeć się, jak powstają rzeźby, tkaniny i ceramika, a także kupić coś na pamiątkę. Zachwyciły mnie rzeźby i to zarówno w postaci figurek, jak i ozdób budynków. Widzieliśmy też jak się przygotowuje tradycyjną maoryską potrawę, czyli kociołek z mięsem i warzywami pieczony w żarze ogniska. U nas tak się przygotowuje „sagan śląski”. Byliśmy także na pokazie tańców i śpiewów maoryskich w tradycyjnym maoryskim Domu Spotkań. Jedna z piosenek towarzyszyła nam przez cały pobyt, codziennie rano w naszym minibusie (na 12 osób) pilotka i kierowca, nieoceniona sympatyczna Małgosia, puszczała nam to na dzień dobry, a nawet przysłała ta e-mailem. Jeden z wykonawców miał wręcz operowy baryton, a przy robieniu wspólnych zdjęć witałem się z uroczą (pulchną) solistką pocierając się nosami. To nic niezwykłego, związek między Maorysami a Eskimosami jest dosyć oczywisty, tylko Maorysi ze Środkowej Azji zawędrowali dalej, bo aż do Ameryki Południowej, a stamtąd opanowywali wyspy Polinezji, skąd dotarli do NZ. Zrobili prawie koło. Jest ich w NZ ok. 15 % i zachowali swoją kulturę i dumę znacznie lepiej niż Indianie w USA, czy Aborygeni w Australii. Widzieliśmy też tam symbol NZ, ptaszka kiwi, jednego z nielotów, który przeżył chyba tylko dlatego, że żeruje nocą. Dla turystów ptaki te są oszukiwane, w dzień panuje w ich pomieszczeniach ciemność, a nocą silne światło, więc można je oglądać w ciągu naszego dnia. Niestety, ich kuzyni, największe nieloty moa, zostały wytępione przez Maorysów i Europejczyków. Zachowało się jeszcze kilka endemicznych gatunków, jak np. nielotna mięsożerna papuga kakapo, inna papuga kea, złodziejka weka, czy garlica maoryska, ale królują wróble, gołębie, kormorany, albatrosy i tui (podobne do wrony, tak się też nazywa najpopularniejsze w NZ piwo). Na południowych wybrzeżach można spotkać pingwiny, delfiny, wieloryby i foki. W sąsiedztwie wioski pierwsze spotkanie z gejzerami, w tym z największym w NZ Gejzerem Pohutu (30 m), ale nie tylko to robi wrażenie, kratery dymiące siarkowodorem, bulgocące błota, unoszące się opary ze źródeł termalnych. Przedsmak piekła. Następnym stopniem wtajemniczenia był Park Wai-O-Tapu, 3 km spaceru wśród gejzerów, kolorowych jezior i kraterów (kolory pochodzą z wulkanicznych wyziewów, zawierających różne pierwiastki tworzące barwne sole: czerwone, zielone, pomarańczowe, żółte i niebieskie) o intrygujących nazwach i kolorach (Paleta Artysty, Kałamarz Diabła, Dom Diabła, Krater Tęczowy, Jaskinia Siarkowa). Jak poprzednio zapach siarkowodoru i gorące źródła. Obok parku jeszcze inna atrakcja, Gejzer Lady Knox, który wybucha codziennie o 10.15, ale przy .....niewielkiej pomocy obsługi, która wsypuje do otwory tarte mydło, zmieniające napięcie powierzchniowe i powodujące przyspieszenie erupcji. Wieczorem odwiedzamy Polynesian Pools w Rotorua, kompleks 35 termalnych basenów z widokiem na jeziora. Temperatura wody do 41 0C, ale zmęczonym kościom i mięśniom robi to znakomicie. Baseny z termalną wodą mieliśmy też w hotelu. W Rotorua należy wspomnieć także o eleganckim centrum uzdrowiskowym z 1908 r, w którym mieści się obecnie muzeum. I wreszcie trzeci stopień, ostateczne wtajemniczenie, morderczy Mordor, Tongarino Alpine Crossing. Już wizyta poprzedniego dnia w nieczynnym latem centrum narciarskim na zboczu Mount Ruapehu (2797 m) dała przedsmak trudów trasy, tym bardziej, że siąpiło i wiało. Byłem bliski rezygnacji z wyprawy, ale perswazja Małgosi i reszty grupy sprawiły, że stawiłem się w mglisty poranek na starcie i pokonałem trasę. Gdybym tego nie zrobił straciłbym połowę wrażeń z NZ. Dwa poprzednie stopnie wtajemniczenia były niczym w porównaniu z widokami, jakie były na tej trasie. 20 km w terenie górskim, ze wspinaniem się 800 m, potem zejściem na dno krateru i ponowna wspinaczka, potem znowu w dół i w górę, a to wszystko w księżycowym pejzażu Mordoru, który Ci co byli na filmie mogą sobie przypomnieć. Kratery, ośnieżone wulkany, zastygła lawa i jeziora o niespotykanych kolorach, żółte, szmaragdowe, czerwone, zielone, piargi bardzo niebezpieczne przy schodzeniu, fantazyjne kształty skał, góry dymiące oparami i siarką. Jak kiedyś powiedział Bernard Shaw, nigdy nie byłem tak blisko piekła. Tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć. Z ulgą przywitałem widok Jeziora Rotoaira, do którego zeszliśmy.
Nie tylko takie groźne przeżycia oferuje NZ. Jest tam także wiele pięknych miejsc, np. Jaskinia Waitomo, w której można podziwiać nie tylko stalktyty i stalagmity, ale także świecące stropy, płynąc łodzią podziemną rzeką. Światło te emitują larwy owadów z grupy pajęczaków (Arachinocampa Luminosa). Larwy te odżywiają się insektami złowionymi na śluzowate wydzieliny w postaci sznureczków i na skutek bioluminescencji emitują charakterystyczne promieniowanie. Po przejściu z fazy larwy do owada żyją tylko trzy dni, gdyż nie mając aparaty gębowego zdychają z głodu, ale składają w tym czasie 120 jaj i proces zaczyna się od nowa. Natura jest zaskakująca.
Typowy pejzaż NZ to głównie pastwiska ze stożkami wygasłych wulkanów w tle, na których pasą się stada owiec, krów i hodowlanych danieli. Byliśmy nawet na pokazie ras owiec, które na wezwanie prowadzącego wbiegały i ustawiały się przy tabliczce z nazwą rasy (oczywiście, merynos w centrum), był nawet pokaz strzyżenia owcy oraz zaganiania owiec przez psy pasterskie. W NZ widzieliśmy nawet pomnik psa pasterskiego, co świadczy o docenianiu jego roli. Poza tym, są malownicze jeziora, największe to Taupo na Płn. Wyspie (strasznie wiało), ale także Rotorua (mieliśmy nad nim piknik, też wiało) i Warirnara, a na Południowej Tekapo, Pukaki, Matheson, Wanaka, Hawaea i Wakatipu położone u podnóża Alp Południowych, Mirror Lake, w którym odbijają się góry, otoczone lasami, w których dominują paprocie drzewiaste (jak w Parku Jurajskim). Największe wrażenie robią jednak wodospady, kaniony i wąwozy. Wodospad Huka, kanion Rzeki Wanghanui, inne rwące rzeki płynące w głębokich wąwozach, świetne miejsca na rafting, skoki na bungee (bangi), zjazdy na linie twarzą w dół na specjalnych wózkach, skoki spadochronowe – widzieliśmy to w bardzo wielu miejscach na obu wyspach. Są to jedne z najbardziej popularnych atrakcji NZ. Skoki na bungee wzięły się przecież z Polinezji, bo tak młodzi mężczyźni udowadniali swoją odwagę i dorosłość. Inną atrakcją były spacery po lasach i górach, w tym przejście przez przełęcz Haast, czy wycieczki w surowym krajobrazie, ale mijając wodospady, do jęzorów lodowców Foxa i Franza Josepha w Parku Narodowym Westland. Franciszek Józef podarował podobno dla NZ 6 kozic górskich, żeby uczcić nadanie swojego imienia dla lodowca. Nad okolicą góruje Mt Cook (po maorysku Aoraki – przebijająca chmury), najwyższa góra NZ (3764 m n.p.m.), pod którą też zrobiliśmy krótki trekking. Pięknie wyglądały Alpy Południowe, ze szytami Mt Cookiem, La Perous’em i Mt Tasmanem z plaży Gillespie oglądane w promieniach zachodzącego słońca, a z turystycznego miasteczka Fox Glasier, gdzie spaliśmy, o wschodzie. Bardzo ciekawe było też urwiste wybrzeże w Punakaiki, szczególnie żółtawe naleśnikowe skały, o fantazyjnych kształtach, wyglądające, rzeczywiście, jak poskładane naleśniki.
Najmniej ciekawe były chyba miasta. Największe, bo 1,3 milionowe Auckland to prawie 30 % całej ludności NZ (4,4 mln). Jest to także najstarsze miasto, tu przybyli Maorysi ze wschodniej Polinezji ok. 800 r. n. e. Maoryska nazwa tego miejsca to Tamaki Makaurau (bitwa stu kochanków – podobno walki były tak zażarte jak między kochankami). Nazwę na Auckland (nazwisko wicekróla Indii) zmienił pastor Samuel Marsden w 1820 r., który kupił te ziemie od Maorysów, prawdopodobnie nie zdających sobie sprawy co robią, za 50 koców, 20 par spodni, 20 koszul i trochę innych towarów. Miasto ma chaotyczną zabudowę, poza kilkoma (Ratusz, Ferry Building, Civic Theatre, dawna poczta, obecnie terminal Britomartu, Old Governmental House, czy Old Arts Building z misternie rzeźbioną wieżą zegarową i dekoracyjnymi pinaklami z alabastru) wyburzono stare wiktoriańskie budowle wstawiając na ich miejsce nowoczesne konstrukcje ze szkła i stali. Z każdego punku miasta widać wieżę telewizyjną z restauracją na szczycie, Sky Tower, najwyższą budowlę (328 m) na Półkuli Południowej. Najciekawsze wrażenie robi jednak marina, którą przebudowano po zdobyciu przez NZ American Cup. Można tu dobrze zjeść, posiedzieć przy piwie, czy kawie i pogapić się na wspaniałe, luksusowe jachty. Najciekawiej miasto wygląda jednak ze szczytu wygasłego wulkanu Mount Eden, najwyższego punktu w Auckland, szczególnie wieczorem, gdy zapalają się wszystkie światła. Ciekawsza jest stolica NZ, Wellington. Wjechaliśmy zabytkową kolejką linową na wzgórze, skąd roztacza się piękny widok na całe miasto, a potem, przez ogród botaniczny i zabytkowy cmentarz, zeszliśmy do kompleksu budynków rządowych ze słynną rotundą mieszczącą biura rządowe (Beehive - Ul), budynkiem parlamentu, St. Paul’s Cathedral i National Library. Przespacerowaliśmy się też obok zabytkowej stacji kolejowej z pomnikiem Ghandiego na nabrzeże, gdzie natknęliśmy się na tablicę, upamiętniająca przybycie do Wellington 31.10.1944 r. grupy 733 polskich dzieci, uciekinierów z Syberii (przez Persję i Indie, to podopieczni, m.in. Hanki Ordonównej). Właśnie z Wellington przepłynęliśmy przez Cieśniny Cooka i Queen Charlotte na Wyspę Południową do Picton. To było jak przejście w inny świat, z surowej naznaczonej wulkanami Wyspy Północnej w malowniczą, bogatą w zatoczki i fiordy Wyspę Południową. Później mieliśmy możliwość podziwiania malowniczego Fiordu Milford płynąc stateczkiem Milford Sovereign wzdłuż skalistych, stromych brzegów, z których czasami spadały wodospady, w cieniu majestatycznej góry Mitre Peak (1692 m.), z fokami wylegującymi się na brzegu w towarzystwie pingwinów i delfinami baraszkującymi w wodzie. W dodatku świetny lunch w stylu azjatyckim. Inne miasto, Queenstown, to typowy kurort górski, centrum sportów zimowych, malowniczo położone na brzegu Jeziora Wakatipu, u podnóża Bob’s Peak, na który można wjechać kolejką linową. Widok oszałamiający. Można skoczyć w dół na bangee, zjechać specjalnym pojazdem saneczkowym, sfrunąć na lotni lub skoczyć ze spadochronem. Niedaleko Queenstown, nad Jez. Te Anau, leży małe miasteczko Arrowtown, które w XiX w przeżyło krótki okres gorączki złota (10 lat). Świetnie zachowane budynki z epoki, m.in. poczty, apteki i Chinatown sprawiają, że Arrowntown uznawany jest przez niektórych za najładniejsze miasto NZ. Nie zgadzam się z tym całkowicie. Dla mnie najładniejszym miastem jest Akaroa na Półwyspie Banksa. Samo położenie wśród wulkanicznych pagórków, nad malowniczą Zatoką Akaroa, niska specyficzna zabudowa i wyraźne francuskie wpływy powodują, że miasto jest idealnym miejscem do wypoczynku. Francuskie wpływy związane są z nieudaną próbą podporządkowania NZ Francji, gdy w połowie XIX w przypłynął tu statek Comte de Paris z 63 osadnikami z Francji. Niestety, zastali już flagę brytyjską, ale zostali i osiedlili się. Wreszcie ostatnie miasto, które odwiedziliśmy, Christchurch, drugie co do wielkości miasto NZ (370 tys. osób), kiedyś podobno bardzo piękne, ale po niedawnych trzęsieniach ziemi w 2010 i 2011, z trudem podnosi się z ruin. W pejzażu miasta dominują kontenery, w których mieszczą się sklepy, restauracje a nawet urzędy. Kontenery podpierają też mury starych kamienic, grożących zawaleniem. Smutnym obrazem jest katedra, niegdyś ponoć najładniejszy kościół neogotycki na Półkuli Południowej, a obecnie strasząca zawaloną wieżą. Odbudowano wprawdzie New Regent Street z pastelowymi edwardiańskimi fasadami w odcieniach żółci i błękitu, z kawiarenkami, restauracjami i butikami, ale miastu daleko jeszcze do dawnej świetności.
Kilka drobniejszych uwag. Drogi są, z reguły, niezłe, ale trochę szokuje ich zwężanie się do jednego pasma przed mostami i wiaduktami, nawet gdy to pasmo jest z torami kolejowymi. Kuchnia światowa, fish and chips, kuchnia azjatycka itp, tym niemniej wspaniale podawane olbrzymie małże (najlepsze w Havelock, koło Picton ale dobre też w Acaroa) i inne owoce morza. Bardzo dobrze przyrządzają też jagnięcinę (która jest w każdej restauracji) i steki, a wino z NZ jest już bardzo dobrze znane na całym świecie. Potwierdzam, nie tylko ja, że jest wyśmienite, co sprawdzaliśmy prawie codziennie. Duży wybór owoców, zielona owalna feijoa, słodkie gruszki nashi, pomarańczowe Persymonnie i duży wybór miodów. Niezbyt nam smakowały słodkie ziemniaki kumara Nie próbowałem tradycyjnej maoryskiej potrawy hangi z ziemnego pieca, ani tradycyjnego deseru Tortu Pawłowej (beza z bitą śmietaną i owocami).
Nie wiem, czy taka wycieczka da się podsumować. Rozmaitość wrażeń i przeżyć, szeroka gama krajobrazów: od dzikiego Tongariro, poprzez fascynujące kipiące błota i kolorowe jeziora po malownicze fiordy, jeziora i zatoki, ośnieżone szczyty gór, jęzory lodowców i francuski urok Acaroa. Byliśmy pod wrażeniem. My, tzn. 9 osób + pilotka, kochana Małgosia z Logos Travel. Mały busik był dla nas domem przez 2 tygodnie. Dziękuję dwóm Aniom, z którymi siedziałem w ostatnim rzędzie busiku i dzięki którym żaden przejazd się nie dłużył. Warto było, polecam.

/ tekst i zdjęcia - Marek Biziuk/