Kresy - szukając śladów... Drukuj Email
Wpisany przez Elżbieta Chomentowska   
niedziela, 26 września 2010 13:26

Kresy - szukając śladów...

 Moja wycieczka na Kresy zaczęła się wiele lat temu, w zasadzie  już wtedy - gdy byłam dzieckiem. Urodziłam się, w pierwszą rocznicę „zwycięstwa nad faszyzmem”    w małym, górskim miasteczku na samej granicy.

Do niedawna nie było tam żadnej granicy. Piękna, cicha miejscowość uzdrowiskowa na ziemiach odzyskanych. Od pierwszych dni  życia towarzyszyła mi ta miękka, śpiewna mowa i  ludzie   ze wschodu. 

     Wspomnieć należy, że moje urodziny obchodziliśmy zawsze hucznie. Rodzice zapraszali w tym dniu przyjaciół i znajomych. Świętowaliśmy z całym miasteczkiem, często do rana. Wreszcie był upragniony pokój po latach niedoli. Nie zdawałam sobie  wówczas sprawy, że nie wszyscy byli szczęśliwi.

    W czasie pierwszych „szkolnych urodzin” dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Jedna z koleżanek z klasy urodziła się dzień wcześniej i świętowała  ósmego maja. Ona mnie uświadomiła, że to jej data jest prawdziwą rocznicą zwycięstwa. Byłam zaskoczona, ale mogłam ten fakt długo bagatelizować, bo podręcznikowa historia  potwierdzała moją wiedzę, a koleżanka nie potrafiła swojej uzasadnić. Dopiero jednak wiadomość, że nasi przyjaciele to imigranci spowodowała, że zapytałam skąd przybyli? Informacja była krótka i bardzo oszczędna „ze wschodu, zza Buga”. Nie mogłam zrozumieć jak można być imigrantem we własnym kraju? Być w Polsce, mówić po polsku i nie być stąd? Dlaczego oni wszyscy znaleźli się nagle w ZSRR?  Dlaczego teraz wrócili?  Dlaczego jako miejsce urodzenia mają wpisany Związek  Radziecki?   Pytań  było wiele i długo pozostawały bez odpowiedzi.

     W szkole wydawało mi się, że znam historię. Jednak szkoła nie uczyła, historia milczała, a rodzice bali się mówić. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, którzy się tam urodzili, albo żyli tam ich rodzice. Często rozmawialiśmy długo. Oni opowiadali swoje losy. Zawsze jednak mówili o tej ziemi z miłością i wielką tęsknotą.
  

Tak mijały lata.

Od kiedy poznałam prawdę, zawsze chciałam pojechać na Kresy. Szukać polskich śladów. Żadne tam obce kraje:  Tunezja, Egipt, czy Capri …   Tylko Kresy nie dawały mi spokoju od dawna. Były moją pasją.

     Dopiero teraz udaje mi się tę pasję realizować. Pasję, która od wielu lat pozostaje niezmienna. Może nawet z upływem czasu przybiera na sile.

Chcę sama sprawdzić,  co takiego jest w tej ziemi, w tych zakątkach. Może przez lata skrywane tajemnice spowodowały  nieprzepartą chęć poznania tego o czym pisali poeci Słowacki, Mickiewicz, nie wiem?

Tym razem wybrałam się na Ukrainę. Pojechałam razem z rodzinami osadników wojskowych i cywilnych Kresów Wschodnich.

           Granicę przekraczamy w Dorohusku, a po drugiej stronie Jagodne i już Ukraina. Jedziemy przez Kowel, zbaczamy na chwilę do Łucka. Na rynku pomnik Tarasa Szewczenki. Miasteczko stare i zniszczone. Gospodarze widać nie dbają zbytnio o wcześniejszą zabudowę. Dalej Równe. Podobnie zaniedbane. Długo jedziemy. Drogi pełne dziur, z popękaną zniszczoną nawierzchnią. Obok nas rozklekotane, brudne, przerdzewiałe ciężarówki.  Mijają nas motocykle z przyczepkami, będące krzyżówką eksponatów muzealnych i twórczości własnej.

Warunki powodują, że jedziemy wolno i bardzo ostrożnie.

       

alt alt alt
  Bazar Huculski   Cmentarz Łyczakowski   Drzewo Płk. Wołodyjowskiego

Jedno co wzrusza nieustannie, to czerwone drobne maki, które pokrywają  całe kilometry  łąk, pastwisk i nieużytków. Czasem mignie gdzieś grupka chabrów. Łąki podmokłe, bujna na nich trawa i wszędzie te maki. Często aż czerwono. Po łąkach brodzą bociany, pojedyncze albo w grupie. Dorosłe i młode. Pewnie już szykują się do wielkiej wyprawy. Młode rosną, stają się silne i samodzielne.  Nieliczne siedziby ludzkie nie wyróżniają się niczym szczególnym, jest ich zresztą niewiele.  Obok gospodarstw ludzie zakładają warzywniki. Teraz po likwidacji kołchozów trudno się przestawić znów na gospodarkę indywidualną. Brak maszyn rolniczych. Ludzie radzą sobie ręcznymi narzędziami. Kilkakrotnie widziałam w ich rękach kosy. Po polnych drogach jeżdżą z rzadka furmanki zaprzężone w konie. Gdzieniegdzie  widać pasące się kozy. Czasem małe stadko. Dużo jakoś tych kóz.  Ale ziemia jest tu żyzna,  warzywa dorodne i pięknie soczyście  zielone. W wielu miejscach na  słupach i dachach  górują nad zabudowaniami gniazda bocianie. Tylu gniazd nie widziałam dotychczas nigdzie. Siedzą w nich bocianie pary z młodymi. Stąd  bociany odlatują trochę później niż od nas. Pewnie jest cieplej, ale i tak trzeba się do tej drogi dobrze przygotować.

   Pierwszy nocleg dopiero w Krzemieńcu. Miejsce urodzenia Juliusza Słowackiego, mojego ulubionego poety. Miasteczko cudnie położone. Rozsypane w głębokiej dolinie. Okalają je białe wzgórza. Nad miastem górują zalesione zbocza góry królowej Bony. Widać na niej ruiny potężnej niegdyś twierdzy.      

     Odwiedzamy dworek Słowackich. Zadbany, dzięki staraniom Polonii i darom z Polski. Wzgórza okalające miasto są białe, bo ich głównym składnikiem jest krzemień. Można go tu pozbierać na pamiątkę albo kupić na straganach w różnych ciekawych kształtach.

   Podziwiając  przyrodę Wołynia jedziemy do maleńkiego miasteczka o nazwie Poczajów. Na wzgórzu króluje słynne sanktuarium maryjne-Ławra Poczajowska.  Kobiety nakrywają głowy chustkami i wkładają długie spódnice. Nie wolno im wejść z gołymi głowami i w spodniach. Wchodzimy.

Świątynia wypełniona jest mnóstwem wiernych. Cały czas napływają nowi    pielgrzymi, z różnych stron.

 Z wysokości głównego ołtarza patrzy na nas z góry Matka Boska Poczajowska. Ikona słynie z niezwykłych mocy – uzdrawiających. Cudowny obraz podarowała świątyni Anna Hojska, sędzina łucka, ziemianka z Orli.

    Klasztor składa się z 16 cerkwi,  kaplic, wieży, dzwonnicy. Fundatorem soboru był Mikołaj Potocki. Całość tworzy świetny zespół architektoniczny. Wnętrza ozdabiają przepiękne obrazy, ikony, ozdobne żyrandole i rzeźby. Na jednej ze ścian można podziwiać obraz przedstawiający ukrzyżowanie Jezusa. Dla  widza stojącego po stronie prawej obrazu, postać leży na krzyżu. Gdy powoli przesuwamy się na stronę lewą, postać Jezusa ma ugięte nogi w kolanach i przybiera pozycję prawie siedzącą.

    Tłum pielgrzymów jest tak duży, że musimy zrezygnować z wejścia do pieczary wielebnego Jowa. Nie podejdziemy także do relikwii cudotwórcy Amfiłochija kanonizowanego  - 2002 r.  Długie kolejki wiernych powodują konieczność skrócenia czasu oglądania. Na schodach świątyni kilkudziesięciu żebraków. Słychać różne języki,  także polski i prośby o polskie pieniądze.

    Kolejno zwiedzamy położony na wysokim wzgórzu Zamek Oleski. W XIV w. była to potężna staroruska twierdza. W XVII w. przebudowano ją na rezydencję magnacką. Miejsce urodzenia Jana Sobieskiego – przyszłego króla Polski. Sobieski lubił to miejsce  i w późniejszych latach, często tu przebywał. Zgromadził liczne dzieła sztuki.

    Niedaleko Oleska położony jest zamek w Podhorcach - wspaniały zabytek architektury renesansu. Został zbudowany na zamówienie hetmana koronnego Stanisława Koniecpolskiego, przez włoskiego architekta. Późniejszym właścicielem zamku był król Jan III Sobieski. Na początku lat trzydziestych  zakończono renowację. Od tego momentu zamek w Podhorcach stał się jednym z najpopularniejszych muzeów w Polsce. Po II wojnie światowej zamek został zamieniony  na szpital, a dzieła sztuki  przekazano do różnych muzeów we Lwowie. Zamek zaczął popadać w ruinę. Obecnie jest w bardzo smutnym stanie. Oglądaliśmy go jedynie z zewnątrz.  Podobno przechodzi  gruntowną renowację.

        W Wiśniowcu  zwiedzamy pałac Wiśniowieckich, który jest w renowacji. Młody człowiek, przewodnik, mówi ładnym językiem polskim. Oprowadza nas po pałacu obiecując, że jak tylko zostanie założone ogrzewanie, to będziemy mogli już oglądać prawdziwe obrazy. Na razie Galeria Lwowska nie może umieścić tu oryginałów dzieł, bo klimat w pomieszczeniach nie jest właściwy. Podziwiamy więc kopie i piękny dziedziniec zamkowy. Prace ratujące ten obiekt trwają już trzy lata i są coraz bardziej zaawansowane. Były tu zgromadzone wielkie ilości dzieł sztuki, wspaniała biblioteka. Ostatni z rodu, Michał Korybut Wiśniowiecki,  nie doczekawszy się męskiego potomka wyraził chęć, aby zamek w przyszłości promieniował kulturą na całą okolicę. Po jego śmierci stłuczono tablicę herbową.

    Kolejno - twierdza w Zbarażu,  potem Tarnopol, którego nazwa pochodzi od dużej ilości tarniny, rosnącej w okolicy. Mijamy zamek Koriatowiczów. W dole płynie rzeka Zbrucz. Widzimy kamieniołom na Zbruczu i most graniczny -dawnej, przedwojennej Rzeczypospolitej. Dalej twierdza w Kamieńcu Podolskim. Legendarna, największa warownia  Europy Wschodniej. Opiewana  przez Henryka Sienkiewicza. Wchodzimy na dziedziniec. Zaraz po prawej stronie znajduje się wejście do studni. To jeden z najważniejszych punktów. Twierdza nie może istnieć bez dostępu do wody. Bardzo głęboka studnia ma brzegi zasypane groszami. My też wrzucamy – chcemy tu jeszcze wrócić!

        W głębokim wąwozie  u stóp twierdzy płynie rzeka o nazwie Smotrycz. Jar ma kilkanaście metrów głębokości. Ściany, prawie pionowe, pokrywa częściowo gęsta roślinność, miejscami jest to goła skała. Ciekawe, jak na tych pochyłościach utrzymują się jedzące tu śniadanie kozy. Ponad brzegami rzeki wznoszą się ściany i wieże starożytnego miasta. Widok jest niesłychanie malowniczy.

   W XIV w. książę litewski Witold zawojował Podole i część tego kraju razem z Kamieńcem przekazał królowi Polski Jagielle. W XV wieku Kamieniec stał się stolicą województwa podolskiego. Było tu centrum polityczno, handlowo -  kulturalne Podola. Niestety w latach trzydziestych komuniści zburzyli wiele zabytków sakralnych,  a tysiące polaków wywieźli na Syberię i do Kazachstanu. W 1936r. zamknięto kościoły, a Klasztor Dominikanek zamieniono na więzienie NKWD.

    Do Kamieńca Podolskiego idziemy całą grupą, pieszo. Z daleka wita nas wysoki /4,5m/ złoty posąg Marii Panny. 

Idziemy wąskimi uliczkami na Polski Rynek i dalej do katedry św. Apostołów Piotra i Pawła. Kościół w czasie nawały tureckiej zamieniono na meczet muzułmański i przed głównym wejściem zbudowano minaret. Po przywróceniu Podola Polsce, biskup Mikołaj Dębowski przeprowadził remont generalny świątyni i sprowadził z Gdańska posąg. Polecił ustawić go na minarecie w półksiężycu tureckim.  Posąg jest z brązu cały „złocony”, widoczny z wielkich odległości. Może dlatego, niepokoił władzę  radziecką tak  bardzo, że  w r. 1945  zlikwidowała kościół który przez całą wojnę służył wiernym  i urządziła w budynku muzeum ateizmu.

     W roku 1990 władze miejskie przekazały świątynię wspólnocie rzymsko-katolickiej, a papież Jan Paweł II w 1991r. mianował biskupa kamienieckiego. Tym aktem odrodził diecezję. 

       Na cmentarzyku katedralnym, na  wysokiej kolumnie wznosi się figura Pana Jezusa „frasobliwego”. Stoi tam też pomnik pułkownika Jerzego Wołodyjowskiego z napisem „Życie to szereg poświęceń”. Podobno stale leżą pod nim świeże kwiaty. Czyżby nadal pierwsza szabla Rzeczypospolitej miała swoich wielbicieli? 

     Zwiedzamy dawny kościół Dominikanów. Z boku, głównego wejścia, unosi się zapach rosołu, zaglądam do jednego z pomieszczeń służących za jadalnię. Pracowita zakonnica przygotowuje „domowy” makaron. Wyjaśnia nam, że  dzisiaj kościół  stał się  przystanią dla polskich pielgrzymek. Można tu przenocować i dobrze zjeść przed trudami zwiedzania. Dodała, że zjeść można także po zwiedzaniu, ale wszystko to musi być wcześniej zamówione.

       Idziemy na rynek „rusinów” – Ukraińców, stoi tam cerkiew św. Apostołów Piotra i Pawła, która zachowała się do dziś. Na Rynku  dzielnicy ormiańskiej znajdują się ruiny katedry z dobrze zachowaną dzwonnicą i ormiański dom targowy. Idziemy obejrzeć co ocalało z kaplicy Ormian polskich.

alt alt alt
  Grób Gabrieli Zapolksiej   Grób Powstańca   Grób Władysława Bełzy

 

      Wracamy na Rynek Polski. Siadamy na chwilę, aby  spokojnie podziwiać ormiańskie kamienne domy i piękny stary Polski Ratusz. Jest tu cichutko,  nikt nie zakłóca ciszy sennego starożytnego miasteczka. Letnie popołudnie. Świeci słońce, jest pięknie i ciepło. Zupełnie inny świat. W podcieniach kamienic, przy rynku, znajdują  się restauracje i bary. Korzystając z chwili przerwy idziemy zjeść pyszne maleńkie pierożki z mięsem, polane smażoną cebulką. Pierożki popijamy zimną wodą. Rozkoszujemy się ładną pogodą i mocną, aromatyczną  czarną kawą. Posileni, powoli zaczynamy wracać. Idziemy tym razem z góry, od strony miasteczka w kierunku twierdzy. Widoki są wspaniałe, aż dech zapiera.            Od bramy Polskiej droga prowadzi stromo do góry, do baszty Stefana Batorego. Była ona rekonstruowana w XVI wieku. Dobudowano wówczas bramę Wietrzną. Nad tą bramą umieszczona jest tablica z łacińskim napisem  „W 1585r. zbudowane przez Stefana Batorego KP/króla Polski/, przez Stanisława Augusta Króla Polski – odnowione i dobudowane”. Baszta Batorego wraz z bramami, ścianami i bastionem jest częścią murów obronnych tzw. Polskiej Bramy.

        Jednak sercem miasta pozostaje  Katedra i Stara Twierdza. Wszyscy kierują swe kroki ku nim. W końcu, w całym okresie historii Kamieniec miał bardzo licznych  wrogów, będąc przedmurzem chrześcijaństwa.

      Oglądamy twierdzę w Chocimiu. Wojska polskie, pod dowództwem Jana Sobieskiego, otoczyły główne siły tureckie w twierdzy chocimskiej. Wzięły ją szturmem już w drugim dniu oblężenia. Nie udało się jednak odbić Kamieńca.

      Następnie jedziemy do Kołomyi. Tam zwiedzamy muzeum etnograficzne: Huculszczyzny i Pokucia. Doprawdy huculskie hafty, zarówno na koszulach, bluzkach i kożuszkach są  prawdziwymi dziełami sztuki. Na kilku misternie rzeźbionych meblach, będących eksponatami muzeum, wyrzeźbiono napisy w języku polskim upamiętniające ważne historyczne wydarzenia i formacje wojskowe. W muzealnym sklepiku kupuję kamyczek, pokryty huculskimi wzorkami. To pamiątka, dla koleżanki, której krewni przepadli na tych terenach.       

    Niedaleko znajduje się unikalne w skali światowej – muzeum pisanek, ale niestety brak czasu.

      Mijamy Stanisławów /ob. Iwano-Frankowsk/, kolejno wieś Worochta. Miasta są zaniedbane, widać zniszczenia, które zdziałał czas. Ludzie też niewiele zrobili, aby było lepiej. Wsie wyraźnie biedne. Przy rowach, na miedzach  znów kozy: białe, w czarne łaty, a  czasem nawet rude.

 Szczególny jednak folklor stanowi plątanina na żółto malowanych rurek różnego przekroju i długości. Plątanina ta, mało ozdobna, wije się na różnych wysokościach od domostwa do domostwa.   Są to rurociągi gazowe, którymi doprowadzany jest na Ukrainie gaz do gospodarstw wiejskich i małomiasteczkowych.   

    Dalej jedziemy w Karpaty Wschodnie, które zaczynają się w Polsce, a kończą w Rumunii.  Nocujemy w Jaremczy – miejscowość uzdrowiskowa, powstała w XVIII w.    Oglądamy wiadukt kolejowy umieszczony 30m nad doliną Prutu.  Robi wrażenie.

     Schodzimy w dół, mijamy bazar, na którym niewiele jest prawdziwych  huculskich pamiątek. Króluje tandeta rodem z bazarów Zakopanego, chińszczyzna i towar ze sklepów – wszystko po 2 i 5 zł.

Idziemy zobaczyć wodospady na Prucie. Wita nas ogłuszający wprost hałas. W zasadzie huk spadających tysięcy ton wody. Rzeczywiście wrażenie jest duże. Wprost czuje się ogromną masę i siłę spadających wód. Wodospady są wspaniałe, aż trudno uwierzyć, że tak huczą od stuleci. Dookoła gęste lasy. Zaczyna mżyć. Jedziemy  wzdłuż doliny Prutu. Widoki urzekające. Rzeka wije się cudnie, leniwie przez całą dolinę. W jednych miejscach tworzy piękne meandry, w innych rozlewa się szeroko i płyciutko. Na jej obu brzegach wspaniałe ściany Karpat. Jedne stoki są gęsto zalesione i jakby miękkie, inne skaliste, ostre, dzikie, spadające wprost do rozlanej w tym miejscu i wypoczywającej wody. Jest w tym wszystkim jakaś pierwotna moc. Widoki, pomimo lejącego już deszczu –  fantastyczne. Przypominają nieco Tatry, ale w dużym powiększeniu. Wydaje się, że jest tu więcej powietrza i przestrzeni. Góry są takie potężne, a lasy cieplutkie jak pierzynka.

Czas minął zbyt szybko. Góry pożegnały nas ulewą. Zmokłam do suchej nitki.   Jesteśmy w drodze do Lwowa. Mamy tylko 1,5 dnia, żeby się wszystkim nacieszyć. Trzeba wchłonąć jak najwięcej, tym bardziej, że nigdy tu nie byłam i nie wiem czy jeszcze będę?

Hotel znajduje się w tak zwanym „nowym Lwowie”. Miasto jak u nas z przełomu lat 50 i 60. Wchodzę do łazienki i dobrze, że udało mi się wyjść. Drzwi ze sklejki drewnianej zatrzasnęły się. Wzywamy ochroniarza na ratunek.  Przychodzi z mądrą miną, zbadać sprawę. Ma jedną radę - wymienić pokój.  Zatem bierzemy bagaże do innego pokoju. Wchodzimy i nie zamykamy łazienki!! Kolejny pokój ma zepsute okno. Jesteśmy na piątym piętrze więc nie stanowi to  żadnego problemu. W poprzednim pokoju okno nie otwierało się. Także niemiłosiernie skrzypiało łóżko. Następnej nocy materac wylądował na podłodze. Przecież to tylko jedna noc. Stwierdzam, że tak naprawdę nic dotychczas nie jest w stanie zepsuć mi tej wyprawy. Jakieś tam okna, zamki, materac, deszcze czy nawet osolona woda w dzbanku, którą przyniósł nam kelner na stół do zaparzenia herbaty.  Nic to wszystko, wobec faktu, że wreszcie tu jestem.  Drobiazgi wyraźnie poprawiają mi nastrój, są wprost niezbędnie. Dzięki nim, wiem że to wszystko dzieje się tu i teraz.

 Jakby tak cały czas było super, to o czym miałabym pamiętać?

       Lwów – miasto moich wielu rozmyślań. Tu wychował się kolega z pracy. Jego ojciec opiekował się biblioteką Ossolińskich, więc mieszkali w jej budynku. On z ojcem wrócił do Warszawy, a matka z siostrą już tu zostały – do końca i na zawsze. Nie mogły sobie wyobrazić życia gdzie indziej.

Miasto wita nas piękną pogodą. Jest słonecznie więc jedziemy od razu na cmentarz Łyczakowski. Kupujemy znicze i wiązanki  kwiatów. Wchodzimy na tę starą polską  nekropolię.

 Mijamy grobowce wielkich Polaków. Marii Konopnickiej – na której wierszach  wychowałam się. Gabrieli Zapolskiej, której książki były jedną z  głównych lektur szkolnych. Władysława Bełzy, którego „Katechizm polskiego dziecka” jest stale aktualny. J.K. Ordona – powstańca listopadowego. Bohatera mickiewiczowskiej „Reduty Ordona”.  Stefana Banacha – światowej sławy matematyka. Artura Grottgera – jednego z czołowych malarzy romantyzmu, który walczył jako oficer w powstaniu listopadowym. Ludwika Rydygiera – profesora medycyny, generała brygady Wojska Polskiego, którego  pochowano na cmentarzu obrońców Lwowa i wielu, wielu innych.  Wchodzimy do kwatery,  powstańców listopadowych. Mogiły są zaniedbane, porośnięte zielskiem. Zapalamy znicze.   Krzyże przewiązane wstążeczkami w barwach narodowych, biało-czerwonych.

     Dalej jest cmentarz obrońców Lwowa. Zapalamy znicze. Przewodnik opowiada o kolejach losów tej nekropolii. Udziela się nam smętny nastrój.  Najmłodsi obrońcy - „Orlęta” -mieli ledwie 13lat. Zginął kwiat naszej młodzieży, uczniowie ostatnich klas kół średnich, harcerze, studenci i ich wykładowcy. Zaocznie  skazani na śmierć, przez zapomnienie…      Kupujemy cegiełki Polskiego Towarzystwa Opieki nad Grobami Wojskowymi. Trzeba pamiętać.

Wracamy do hotelu, na dziś już koniec zwiedzania. Czas wypocząć.

Sobota – ostatni dzień  pielgrzymowania. Do Starego Miasta jedziemy rozklekotanym, zakurzonym tramwajem. Bilety dziurkujemy powyginanym, blaszanym  kasownikiem, rodem z lat 60-tych. Centrum miasta nawet o tej porze tętni życiem. Wszędzie pełno młodzieży, wszak mamy wakacje. Dookoła polskie wycieczki, słychać tylko język polski. Przed budynkiem Opery uwijają się przewodnicy, usiłujący dopilnować grupy. Równie aktywni, są handlarze pamiątkami. Posługują się wózeczkami na kółkach, z wysoką ścianką służącą do ekspozycji towarów. Naturalnie wołają i mówią czystą polszczyzną. Kupić można kartki, foldery, mapki, przewodniki, albumiki ze zdjęciami. Są też płyty: z filmami o Kresach,  ze zdjęciami obiektów i starymi lwowskimi piosenkami. Tutaj można płacić  złotówkami. Chyba nawet należy tak robić, bo gdy wyciągnęłam ukraińską walutę, to sprzedawca powiedział wprost: „boli mnie serce gdy to widzę, a reszty wydaję też w złotóweczkach”.

Zwiedzamy Teatr Opery i Baletu. Budynek zaprojektował prof. Z. Gorgolewski. Fasada główna jest bardzo piękna. Przyciąga uwagę bogactwem rzeźb. Są tu postacie alegoryczne Komedia i Tragedia, oraz figury: Dramatu, Sławy i Muzyki. Wewnątrz zwraca uwagę westybul z jego paradnymi schodami. Podłogi wyłożone stuletnimi, jasnymi kaflami w misterne granatowe wzorki. Wszystkie pomieszczenia bogato zdobione kolorowymi marmurami, kryształowymi lustrami, malarstwem i  płaskorzeźbami. W sali   widowiskowej znajduje się kurtyna „Parnas”. Namalował ją wybitny polski artysta Henryk Siemiradzki. Kiedy Lwów dowiedział się że artysta maluje kurtynę dla teatru w Krakowie, zamówił też dla siebie „tyle, że większą”.

    Oglądamy Kaplicę Boimów – powstała jako grobowiec rodzinny, jej fundatorem był bogaty kupiec J. Boim. Ozdobiona jest mnóstwem rzeźb i płaskorzeźb, zarówno wewnątrz jak i na elewacji. Obecnie jest filią Lwowskiej Galerii Obrazów. Wychodzimy z kaplicy,  są chmury  i siąpi deszczyk. Pogoda nas nie rozpieszcza. Opodal kościół Ormian polskich, a w nim piękne malowidła. Witający  nas ksiądz rozdaje modlitewniki w języku polskim.

Jeszcze parę wolnych chwil. Można wypić kawę.

     Na parkingu kilkanaście autokarów, wszystkie z Polski. Szukamy naszego.

Ktoś tam się  zawieruszył. Kogoś szukamy. Czekamy parę minut. Deszcz już nie ma żadnych zahamowań i leje jak z cebra.

     W końcu odjeżdżamy, a Lwów żegna nas strugami deszczu. Może jak przyjedziemy następnym razem, nie rozpłacze się tak żałośnie?

Chcąc  jednak poznać odpowiedź na to pytanie trzeba przyjechać tu jeszcze przynajmniej raz...                                                       

 

Elżbieta Chomentowska


Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 14:57