Weekend w Amsterdamie Drukuj Email
Wpisany przez Zofia i Stefan Zubczewscy   
piątek, 12 lipca 2013 09:36

Weekend w Amsterdamie

Trzy dni w Amsterdamie, to wystarczająco dużo czasu na to, by naoglądać się kamieniczek, rowerów i kanałów. Zapamiętam to miasto jako miejsce tętniące życiem, w którym nie ma kurzu. Jego mieszkańcy są bardzo przyjaźni, zrównoważeni, sprawiają wrażenie zadowolonych z życia – ponoć wszechobecna woda ma tak kojący wpływ na ich charaktery.

Dzieci wozi się na bagażniku często na podwójnych krzesełkach... ... lub w taczkach, ale obowiązkowo w foteliku samochodowym Piętrowy parking dla rowerów przed dworcem głównym

Z lotniska, które istnieje wbrew naturze, gdyż leży cztery metry poniżej poziomu morza, przyjechaliśmy do Amsterdamu pociągiem. Bardzo wygodnie. Na peronach i w wagonach sporo obsługi chętnie odpowiadającej (po angielsku) na wszelkie pytania turystów. Znaleźliśmy się na placu przed Głównym Dworcem Kolejowym niemiłosiernie zatłoczonym rowerami, pieszymi, tramwajami, samochodami. Wszystko to kłębiło się bezkolizyjnie, bez awantur i gwałtownych gestów. Nerwowo zachowywali się tylko turyści, którym wydawało się, że jak nie przebiegną przez tory tramwajowe, lub nie zamachają rozpaczliwie do rowerzysty, to nigdy nie przejdą przez ulicę. Nie było to potrzebne, o czym przekonałam się dopiero po kilku godzinach. Początki były jednak trudne przede wszystkim z powodu rowerów. Było ich mnóstwo. Pojawiały się z nikąd. Holendrzy używają rowerów miejskich z dużymi kołami tzw. holenderek, na których siedzą z uniesionymi głowami i wyprostowanymi plecami. Wyglądają jak bardzo wysocy ludzie, szybko mknący ulicami. Są ich całe tłumy. Skojarzyli mi się z bajkowymi postaciami ubranymi w siedmiomilowe buty, gdy tak suną ponad pieszymi: szybko, równo i pewnie, jakby mieli na nogach dopalacze. Sprawiają wrażenie innych mieszkańców Amsterdamu. Ci zwyczajni ( wśród nich turyści) siedzą przy stolikach, lub normalnie idą - na nogach, kiwając się na boki. „Inni" przesuwają się na ich tle, prosto wytyczonymi ścieżkami, górując wzrostem i szybkością. Prawie każdy rowerzysta coś wiezie: dzieci, psy, sprawunki, ponadto w trakcie jazdy rozmawia przez komórkę, zajada kanapkę, a nawet wysyła sms-y.

Najpopularniejsze modele rowerów (nasze nazwy) to uniwersalna taczka którą mozna przewieźć wszystko... ...klasyczny ale z drzewa... ...rodzinno bagażowy

Kamieniczki, jedyne w swoim rodzaju

Amsterdamskie kamieniczki są zachwycające. Stajesz i gapisz się. Nie kończący się szereg trzy - cztero piętrowych wąskich domów ze spiczastymi dachami. Wszystkie takie same ( szczytem zwrócone do kanału lub ulicy) lecz każda trochę inaczej ozdobiona. Chyba każdy zna ten widok ze zdjęć i każdemu się podoba. Na żywo kamieniczki wyglądają dokładnie tak samo, czyli jak z obrazka. Skręcasz więc w następną ulicę i co widzisz? Kamieniczki jedna przy drugiej ze spiczastymi dachami.

...Łyska gniazdująca na śmieciach to częsty widok.

Czy za rogiem jest coś innego? Nie, nie ma. Są znów te zachwycające kamieniczki. W przewodniku Pascala znalazłam taką oto, elegancko wyważoną opinię na temat architektury w Amsterdamie: „Niewiele tu ekstrawagancji". Super stwierdzenie, Praktyczni Holendrzy przekonali się, że w ich warunkach najlepiej sprawdzają się wąskie, niskie domy, szczytem zwrócone do ulicy bądź kanału. To po co mieli wymyślać inne? W Amsterdamie bowiem nic nie jest naturalne. Wszystko zostało wykonane rękami ludzkimi, począwszy od usypania wysp z ziemi wydobytej spod wody, na których postawiono domy, a skończywszy na posianiu najmniejszego trawnika. Pod tym względem Holandia jest jedyna na świecie. Ciekawe, że amsterdamskie łyski (pospolite ptaki wodne mylnie nazywane czarnymi kaczkami) zachowują się jak ludzie. Nie gniazdują na naturalnych wysepkach. Samodzielnie budują sobie wyspy na kanałach z wyłowionych z wody różnych śmieci: butelek, toreb, zwojów sznurka, starych butów, glonów itp. Często cała ta konstrukcja ozdobiona jest czymś niebieskim. Na szczycie znajduje się umoszczone papierami gniazdo. Stare ptaki krzątają się wokół swego domu, a w przytulnym wgłębieniu popiskują malutkie łysiątka. W Amsterdamie łyska gniazdująca na śmieciach to częsty widok.

Charakterystyczne krzywe domki W szczytach domów ręczne windy służące do przeprowadzek Typowa "ulica" Amstrdamu

Czasem Amsterdam porównuje się z Wenecją, lecz jest to niewłaściwe porównanie. Holendrzy tak świetnie nauczyli się kontrolować poziom wody, że ich kraj leży w depresji, sięgającej nawet sześć metrów poniżej poziomu morza i nic mu nie grozi. Wenecję zaś, leżącą nad poziomem morza, woda zalewa dość często. Wenecja bowiem wybudowana została na lądzie, w którym wykopano kanały. Natomiast ląd, na którym wznosi się obecnie Amsterdam nie istniał, usypali go sobie ludzie, a tam gdzie go nie usypali pozostawili kanały. Teraz zresztą niektóre kanały zasypują i robią na ich miejscu ulice. Cały ten proces usypywania sobie państwa można obejrzeć w Amsterdams Historisch Museum (Muzeum Historii Amsterdamu) usytuowanym na starym mieście ( ul. Kalverstraat 92, bilety po 8 euro).

Jak łatwo się domyśleć, każdy skrawek ziemi „wyrwanej" morzu, miał dla Holendrów ogromną wartość, toteż był nadzwyczaj racjonalnie wykorzystywany. Kamieniczki wznoszono jedna przy drugiej, nie mogły być wysokie, gdyż stoją na palach, wbijanych na głębokość 12 metrów (obecnie pale wbija się na głębokość 40 metrów, czyli do drugiej warstwy twardego piachu). Zabawnie wyglądają krzywe kamieniczki przechylone na bok, opierające się o ścianę sąsiadki, którą czasem również przechylają. Takie domy stoją na palach, które bądź gniją, bądź zapadają się. Spotyka się też kamieniczki, których cała szczytowa ściana pochyla się do przodu, nad ulicę – jest to celowy zabieg architektoniczny, służący temu, aby woda spływająca z dachu nie lała się po ścianie, lecz spadała wprost na chodnik. Prawie w z każdego szczytu domu wystaje belka z hakiem. Służy to jako ręczna winda towarowa dla wciągania mebli na piętra, lub tez innych "większych zakupów".

Mieszkania na wodzie... ...w adaptowanych starych barkach... ...a także specjalnie budowane na betonowych pływakach

 

Szczytowe ściany są bardzo różnorodne, mniej lub bardziej bogato zdobione, ale jest ich tak dużo, że po jakimś czasie człowiek już się na nie tylko gapi, bez żadnej refleksji. A po kilku godzinach gapienia się na kamieniczki, ma na prawdę dosyć. - Czy w Amsterdamie jest coś innego prócz uroczych kamieniczek? - pytałam.

- Marudzisz – odpowiadał mój mąż – przecież one są jedyne w swoim rodzaju.

- Tak, przyznaje są niezwykłe, ale tylko one. Gdzie nie spojrzę, tam je widzę, kręci mi się w głowie od ich monotonnego piękna. Zobaczmy coś co nie jest kamieniczką.

Duże budowle

Są takie gmachy w Amsterdamie. Przede wszystkim Centralny Dworzec Główny (fot. z lewej). Postał w 1889 roku na sztucznej wyspie. Stoi naturalnie na palach. Amsterdamczycy nazywają go bramami miasta. Jego usytuowanie wywołało swego czasy burzliwe dyskusje, gdyż gmach Dworca zasłania widok z centrum na zatokę morską Ij. A z tej to właśnie zatoki wypływały żaglowce, dzięki którym Holandia stała się potęgą. Dworzec musiał być tak piękny, by rekompensował brak widoku na morze. Podobno zaspokoił oczekiwania Holendrów. Jest z czerwonej cegły, w stylu neorenesansowym, a bogato rzeźbiona fasada nawiązuje do handlu morskiego. Najbardziej jednak rzuca się w oczy kościół św. Mikołaja z trzema potężnymi wieżami w stylu neobarokowym. Są one widoczne z daleka, mogą służyć jako punkty ułatwiające orientacje w mieście. Dalej Zamek Królewski, który wygląda co prawda jak wiele kamieniczek połączonych wspólnym dachem, lecz każdy go musi zobaczyć, ponieważ Zamek wznosi się przy placu Dam, będącym „sercem" miasta. Turysta nie może tego miejsca ominąć. Na pewno też zobaczymy (fot. z prawej) Oude Kerk najstarszą świątynię stolicy, w której pod płytą nagrobną spoczywa Saskia, żona Rembrandta, nie wiadamo natomiast gdzie spoczywają prochy samego Mistrza. Oude Kerk znajduje się w dodatku w Dzielnicy Czerwonych Latarni, szczególnej osobliwości Amsterdamu. Wreszcie Nemo, blisko morza, nad dokami Oosterdok – gmach do złudzenia przypominający kadłub statku będącego w remoncie. Jego burty unoszą się wysoko, na jakieś trzy piętra, odsłaniając dziób jakby zbity z desek. Wszystko jest w kolorze pistacjowym. W Nemo znajduje się centrum nauki oraz taras widokowy, po którym kaskadami spływa woda. W wodzie moczą się papierki po batonach.

- Nie podoba mi się ten Nemo oraz te papierki. Już chyba bym wolała, żeby Nemo był kamieniczką – powiedziałam do męża.

- Znowu marudzisz – odparł. – Zobacz, widać stąd cały Amsterdam. Mnie się w Amsterdamie wszystko podoba. Chciałbym tylko, żeby barierka wokół tarasu widokowego była umieszczona niżej, miałbym lepsze zdjęcia.

- I żeby winda działała, nie musielibyśmy wchodzić tak wysoko na piechotę, przecież jesteśmy na emeryturze.

- Och, nie przesadzaj... Uważaj, nie poślizgnij się na mokrym papierku...Szkoda, że nie leży w wodzie.

Zwiedzanie

Orientacja w mieście jest bardzo prosta i wszędzie można dojść na piechotę, choć oczywiście można też dojechać tramwajami. My chodziliśmy, gdyż pierwsza (i jedyna) podróż tramwajem przekonała nas, iż na piechotę jest szybciej oraz ciekawiej no i nic nie kosztuje. Centrum miasta to starówka. Otoczona jest ona koncentrycznie ułożonymi kanałami, które przecinają i łączą zarazem szerokie ulice. Wygląda to jak sieć pajęcza. Ulice te prowadzą do poszczególnych dzielnic miasta.

Budynek Rijksmuseum Muzeum Rembrandta Sex muzeum

Najlepszym punktem orientacyjnym na starówce jest plac Nieuwmarkt, Nowy Targ, będący niegdyś targowiskiem. Przyszliśmy tutaj, szukając pamiątek po Rembrandcie. Przy Nowym Targu stoi bowiem De Waag, najstarszy budynek obronny zachowany do dzisiaj, wybudowany w 1488 roku. W XVII wieku piętro tego budynku wynajmował cech chirurgów. Tutaj właśnie dr. Tulp prowadził swoje lekcje anatomii, co na obrazie uwiecznił Rembrandt. O Oude Kerk z grobowcem Saskii już wspomniałam – poszliśmy do niego w drodze na południe do Dzielnicy Czerwonych Latarni. Chcieliśmy wejść na wieżę kościoła, z której roztaczają się ponoć przecudne widoki, lecz zrezygnowaliśmy. Wejść trzeba było na piechotę ( nie ma windy) i jeszcze za to zapłacić 14 euro.

Holandia to sery - mały lokalny sklepik Muzeum serów W tle zielona Gouda z bazylią, pychota

Widoki podziwialiśmy z tarasu usytuowanego na Nemo – stoją tam leżaki, na których opalają się turyści, jak na naszej Gubałówce w Zakopanem. Przede wszystkim jednak poszliśmy do Domu Rembrandta – eleganckiej kamieniczki ( Jedenbreestraat 4), którą artysta kupił w 1639 roku za jakąś ogromną kwotę, którą spłacał niemal do końca życia. Jest w nim muzeum – wstęp 14 euro. Wnętrza urządzone są podobnie jak za życia malarza, ale nie jego meblami. Jest więc kuchnia, sypialnia, pokój w którym przyjmował interesantów (handlował dziełami sztuki) i pracownia. Muzeum daje pojęcie jak się mieszka w wąskich kamieniczkach – strasznie małe pokoje i dużo chodzenia po stromych schodach. Obrazy Rembrandta można zobaczyć w Muzeum Narodowym - Rijksmuseum (jest częściowo w remoncie do końca 2013 roku). Muzeum chlubi się najwspanialszymi, najliczniejszymi zbiorami na świecie . Obok niego jest muzeum van Gogha, w bardzo brzydkim budynku, klocku z betonu. (Po obejrzeniu go oraz gmachu Nemo doszłam do wniosku, że Holendrom udają się tylko kamieniczki). W muzeum artysty można zobaczyć 200 jego obrazów i 500 oraz setki listów. Nie byłam w tych muzeach, bowiem liczba eksponatów, które musiałabym obejrzeć zrobiła na mnie tak wielkie wrażenie, że nie musiałam już ich oglądać. Wielkie muzea przytłaczają mnie, ale w Amsterdamie w ich pobliżu znajduje się ogromny park - Vondelpark – zielone płuca Amsterdamu, posiedzieliśmy w nim wieczorem, pięknie kwitła kalina.

Innym naszym szlakiem zwiedzania Amsterdamu był seks. Zaczęliśmy od Muzeum Seksu ( Damrak 18). Bilet kosztuje 4 euro, eksponatów jest tak wiele, że co mniej odporni nerwowo turyści wychodzili z wypiekami na policzkach. To co się tam ogląda jest trochę śmieszne, a trochę straszne. – A przede wszystkim tanie – skwitował zwiedzanie Muzeum Seksu mój mąż. – Zobacz tysiące eksponatów, a bilet tylko 4 euro. A w Domu Rembrandta co? Ani jednego oryginalnego mebla, ani jednego obrazu Mistrza, a zapłaciliśmy po 14 euro.

Dzielnica Czerwonych Latarni - Coffeeshop gdzie kupuje się gandzię "na widok mężczyzn wstawały, wyginały biodra" Z reporterskiego obowiązku spróbowaliśmy "marychę" - bez wrażenia.

Drugim ważnym miejscem na szlaku seksu jest Dzielnica Czerwonych Latarni – De Wallen. Najpierw przeszliśmy przez nią idąc do Rembrandta. Było popołudnie, lecz w niektórych oknach już prostytutki prezentowały swe wdzięki. Były w kolorowej, dwuczęściowej bieliźnie, na ogół siedziały sobie w oknie, jedna rozwiązywała krzyżówkę, inna robiła na drutach, lecz na widok mężczyzn wstawały, wyginały biodra, machały do nich. Na kobiety nie zwracały uwagi. Ulice były pustawe. Drugi raz poszliśmy nocą, aby zobaczyć jak to wygląda po 21.00. No więc było już tłocznie. Okna w burdelach albo były zasłonięte, co znaczyło, że w pokoju wre praca, albo stała w nich kobieta, kusząc klientów tym co miała najlepszego – super dużym biustem, potężnymi udami, wężowymi ruchami, kolorową skórą itp. Ręczne robótki poszły w kąt. Ulicami przechadzały się całe grupy turystów w naszym wieku, czyli emerytów, podobnie jak my oglądając wystawy. A na wystawach całe setki sztucznych biustów i penisów w różnych rozmiarach, bielizna „wyuzdana" , wibratory śmieszne, straszne i normalne itp. Było też dużo otwartych kofiszopów, czyli lokali oznaczonych zielonym liściem konopi, handlujących miękkimi narkotykami: marihuaną oraz haszyszem. Kupiliśmy sobie jonty (dragi, gańdzie) czyli gotowe skręty o średniej mocy (cena jednego 3.50 euro). Wypaliliśmy na ławeczce nad kanałem, po jednym na dwie osoby. Efekt jak po wypicia kieliszka wódki. Doprawdy nic takiego. Lepiej kupić dobre wino, też kosztuje w Holandii mniej więcej 3.50 euro, a przyjemności daje więcej. Tylko jedna osoba z naszej wycieczki chciała się „upalić" więc szybko skonsumowała jednego jonta. Efekt był taki, ze zbladła po czym pobiegła galopem do kibelka.

Miękkie narkotyki są w Holandii legalne, ale nie wolno ich wywozić. Są też łatwo dostępne – kofiszopów jest dużo, choć podobno mniej, niż kiedyś. W Dzielnicy Czerwonych Latarni są to jednocześnie małe lokale. W Holandii spożycie miękkich narkotyków nie rośnie, choć łatwo je można kupić, zaś spożycie twardych maleje. Oto kolejna osobliwość Amsterdamu. Kupiliśmy też herbatę (6,80 euro) oznaczoną zielonym liściem konopi, która okazała się aromatyzowaną herbatką malinową. Była smaczna, jak malina. Lizaki, ponoć z „ maryhą" (0,80 euro za sztukę), na nikim nie zrobiły wrażenia.

Spanie i jedzenie

Hoteli w Amsterdamie jest pod dostatkiem, choć te o umiarkowanej cenie: 60 do 80 euro za dobę ze śniadaniem, trzeba na lato rezerwować już wczesną wiosną. Nasz kosztował 60 euro, za pokój 2 osobowy. Znajdował się w kamieniczce, jakże by inaczej. Pokoiki były małe z jeszcze mniejszymi łazienkami, urządzone w to co konieczne. Do pokoi prowadziły wąskie schody przypominające raczej drabinę. Mieszkaliśmy na 3 piętrze, bez windy. Wejście z walizkami nie było łatwe.

Targ kwiatowy nad i na wodzie Na tyłach targu kwiatowego młodzież podczas spaceru "ulicą" Amsterdamu, w rękach szklaneczki, a za nimi unosi się lekki zapach "marychy" Na targu kwiatowym prócz sadzonek, cebulek tulipanów mozna tez kupic nasiona marihuany

Przed wyjazdem do Amsterdamu próbowałam się dowidzieć czegoś na temat kuchni holenderskiej, ponieważ lubimy za granicą próbować regionalnych potraw. Dowiedziałam się, że dawniej Holendrzy jadali głównie dania z ziemniaków, a obecnie ich „ narodową kuchnią" jest kuchnia indonezyjska. Widać z tego, że kucharzenie nie jest pasją tego narodu, co im zresztą dobrze robi, gdyż mało wśród nich jest grubasów. Śniadania jadaliśmy w hotelu ( płatki kukurydziane, pieczywo z masłem, dżemem, wędlinami i serami) w ciągu dnia dwa razy poszliśmy na pizzę do Włocha - poprawna (6 porcji z butelką wina kosztowało ok. 90 euro) i raz na chińskie jedzenie do chińskiej dzielnicy. Restauracja ta miała domowy wygląd, przy stołach jedli Chińczycy, trafiliśmy więc na lokal gotujący dla „swoich", nie tylko dla turystów. Jedzenie miało znośny smak, niektóre potrawy były wręcz smaczne (wołowina, kurczak), lecz np. kaczka nie była filetowana, lecz porąbana na małe kawałki jak leci – razem z kośćmi i żyłkami. Podobnie żeberka – kwadraciki z kością, porąbane w poprzek. Zdecydowanie wolę chińszczyznę dla turystów, ale niektórzy towarzysze mojej podróży byli zadowoleni, że spróbowali czegoś w miarę autentycznego. Pytanie tylko w jakim stopniu Chińczyk mieszkający w Amsterdamie jest autentycznym Chińczykiem. Za sześć porcji zapłaciliśmy 88 euro. Najmilej wspominam piwo Amstel, holenderskie, produkowane przez Heinekena, sączone w pierwszym lepszym lokaliku nad kanałem (pełno jest takich). Duże kosztuje 3,50 do 4,50 euro.

Zakupy

Nie są one znaczącą pozycją moich podróży zagranicznych. Nie lubię chodzić po sklepach. Jest to dla mnie męczące i nudne zajęcie. Wystarczy mi oglądanie wystaw. I właśnie na wystawach w Amsterdamie po raz pierwszy zobaczyłam grube manekiny, prezentujące odzież dla puszystych osób. Byliśmy na pływającym targu kwiatowym, który znajduje się na południowym krańcu Rokin, u zbiegu z ulicą Singel przy szerokim moście Muntplein. Nakupowaliśmy tutaj cebulek tulipanów : 50 sztuk za 6 euro. oraz dalie, także magnesików na lodówki w formie kamieniczek holenderskich ( nie można się powstrzymać przed ich kupieniem, dobre na prezenty i na pamiątkę). Na prezenty kupiliśmy też sery. Bardzo mi smakowała gouda, np. z dodatkiem bazylii tak obfitym, że ser był zielony - 1 kg. kosztował 27.80 euro, gouda black, twardy ser o ostrym smaku, o konsystencji łupków – 18,00 euro.

Ile mnie kosztował Amsterdam

Przyleciałam liniami KLM 29 maja 2013 roku po południu. Bilet w obie strony kosztował 552 PLN. Mieszkaliśmy w Hotelu Quentin England trzy doby – za pokój dwuosobowy ze śniadaniem, plus VAT i podatek miejski zapłaciliśmy 1472,6 PLN za 6 osób. Na muzea jedzenie i drobne zakupy wydałam 120 euro, czyli 523 PLN. Razem mój trzydniowy pobyt kosztował 1817 PLN.

Tekst: Zofia Zubczewska

Zdjęcia: Stefan Zubczewska


Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 17:03