Wspomnienia z krainy 20 tysięcy wysp...
Wpisany przez Marek Biziuk   
piątek, 27 grudnia 2019 15:05

Wspomnienia z krainy 20 tysięcy wysp

"Ryżowe pola w wodzie mokną
Bawoły groblą ciągną wóz..."

 

Koniec roku, a więc trochę remanentów turystycznych. Poza Madagaskarem, byłem wreszcie w Indonezji. Do tej wycieczki przymierzałem się od wielu lat, ale zawsze wyskakiwały inne możliwości. Wreszcie udało mi się z ITAKĄ zrealizować ten plan. Dodatkowym smaczkiem był fakt, że Madagaskar został zasiedlony przez plemiona z Indonezji, a więc miałem, w pewnym sensie, komplet. Na przystawkę mieliśmy Kuala Lumpur, stolicę Malezji (28 milionów mieszkańców), słusznie nazywanej tygrysem Azji. Byłem tam przed sześciu laty, ale zaskoczył mnie rozmach w budowie, może trochę nieuporządkowanej, wspaniałych centrów mieszkalnych, przemysłowych i handlowych, dróg i estakad. Miasto ma dwa oblicza, jedno to imponująca nowoczesna metropolia, a druga, zaniedbane dzielnice takie jak Chinatown czy Little India. Tam można się wypuścić wieczorem na wspaniałe i tanie kolacje, tam kwitnie życie, tłumy ludzi, handel uliczny, kolorowo i gwarnie. Mieszkaliśmy właśnie w Chinatown, a więc mieliśmy możliwość poznać to osobiście. Dodatkowo, akurat trwało Diwali, hinduskie święto światła (lampionów), a więc i nasz hotel (Swiss Inn) i Chinatown były udekorowane lampionami i zniczami. Centrum miasta sprawia wrażenie trochę dekoracji teatralnych. Charakterystycznymi punktami miasta są Menara, jedna z najwyższych wież telewizyjnych na świecie (421 m), a przede wszystkim słynne Petronas Towers (452 m, w latach 1998-2004 były najwyższymi budynkami świata) połączone mostkiem na 41-42 piętrze, w których poza eleganckim centrum handlowym znajduje się też filharmonia, restauracje, puby i galerie malarstwa. Zwiedziliśmy, a nawet zjedliśmy tam lunch, chociaż centra handlowe mnie nużą. Byliśmy w pobliżu wież, pięknie w nocy oświetlonych, na kolacji, ceremonialnie witani przez obsługę. Szwedzki stół umożliwiał spróbowanie wielu egzotycznych, smakowicie przyprawionych potraw z moimi ulubionymi owocami morza. W dodatku, w restauracji odbywały się pokazy tradycyjnych tańców (piękne barwne stroje), do których zaproszono także nas. Nie był to jedyny nasz taniec w trakcie wycieczki. W Kuala Lumpur jest wiele innych atrakcji. Wrażenie robi Świątynia Thean Hou, - największa świątynia chińska w Kuala Lumpur, poświęcona bogini morza Tian Hou, a oficjalnie otwarta w roku 1989, z której roztacza się piękny widok na miasto. Odpocząć można w Lake Gardens (92 - hektarowe ogrody: Motyli Park, Jeleni Park, Ogród Orchidei, Ogród Hibiskusa i największy w Południowo-Wschodniej Azji Park Ptaszarski). Obok znajduje się imponujący (podobno największy na świecie pomnik z brązu) Tugu Negara, upamiętniający zabitych Malezyjczyków podczas japońskiej okupacji czy w protestach antybrytyjskich. W mieście można znaleźć ślady burzliwej historii: dworzec wybudowany przez Brytyjczyków, świątynie hinduskie, chińskie, katolickie, ale, przede wszystkim, meczety. Jest to kraj muzułmański, co widać po strojach (szczególnie kobiet) na każdym kroku. Przy zwiedzaniu meczetu Masjid Negara, zbudowanego w 1965 roku w postmodernistycznym stylu my też musieliśmy się ubrać w strój do kostek. Centrum miasta to Dataran Merdeka, plac (dawne boisko do krykieta) związany z ogłoszeniem niepodległości kraju. Znajduje się tu siedziba Royal Selangor Club, a także budynek Sultan Abdul Samad Building. Niestety, tylko z zewnątrz oglądaliśmy nowy pałac królewski z wartownikami na koniach.
W Indonezji odwiedziliśmy trzy, bardzo się od siebie różniące wyspy: Sumatrę, Jawę i Bali. Każda z nich dostarczyła nam zupełnie innych wrażeń, zgodnie z hasłem Indonezji - Jedność w różnorodności. Na Sumatrze wylądowaliśmy w Medan, ale nie wielkie miasta nas interesowały, a przyroda i egzotyka. W Parku Narodowym Leuser można było poczuć trudy pieszej wędrówki po tropikalnej dżungli ze stromymi podejściami i błotem (po deszczu) utrudniającym pokonywanie trasy. Dzika, naturalna zieleń, liany, termitiery, drzewa kauczukowe, a przede wszystkim orangutany, kołyszące się na lianach nad naszymi głowami i skaczące z drzewa na drzewo. Wyglądały groźnie, więc cofaliśmy się gdy ruszały w nasza stronę, szczególnie w przypadku olbrzymiego samca. Poza parkami narodowymi większość terenów jest sztucznie obsadzona (w rządku, jak na musztrze) palmami olejowymi i taki widok mieliśmy w trakcie dojeżdżania do parków. Wspominając o trasie, to, oczywiście, także pola ryżowe i biedne wioseczki z ryżem suszącym się na płachtach i antenami telewizyjnymi w każdym domu. W jednej z nich odbywały się akurat ceremonie pogrzebowe i zaskoczyły nas olbrzymie, utkane z kwiatów tablice (banery) poświęcone zmarłemu. Byliśmy w jednej z takich tradycyjnych wiosek, w chacie, gdzie mieszkało 8 rodzin, każda na powierzchni zbliżonej do jednego pokoju (ok 20 m2 ale tu nie było ścian, tylko przegrody, na których były kuchnie i rzeczy codziennego użytku). Toalety i łazienki były wspólne dla wioski, na zewnątrz. No cóż, nam takie życie by się nie spodobało, ale tutaj ludzie wyglądali na szczęśliwych i zadowolonych. Ciągle ważna rolę odgrywają szamani i religia animistyczna. Zrobiłem sobie zdjęcie z szamanką przygotowującą mieszanki ziołowe w wielkim tyglu. Byliśmy także w ciekawym kościele katolickim (św. Franciszka) o architekturze czerpiącej wzory z miejscowych chat. Często wykorzystywany motyw rogów, co ma chronić przed złymi duchami. Wszędzie wspaniała przyroda, kwiaty, mnóstwo makaków przy drogach, siedzących na barierkach. Po drodze nad Jezioro Toba malowniczy wodospad Sipiso Piso z pięknym widokiem na jezioro. Właśnie Jezioro Toba (wulkaniczna kaldera) z malowniczą wyspą Samosir było jednym z najciekawszych etapów naszej wędrówki ze względu na zamieszkujących tam Bataków, potomków kanibali (ludojadów). Kilkugodzinny rejs wokół wyspy dostarcza niezapomnianych wrażeń. Odwiedziliśmy wioskę, gdzie jeszcze w XX wieku zjadano serce i pito krew wrogów. Zachował się kamienny stół, na którym rytualnie zabijano skazanych i oglądaliśmy rytualne tańce, ale też ubrani w specjalne tiary i szale uczestniczyliśmy w ceremonii tanecznej razem z miejscowymi. Odwiedziliśmy także szkołę prowadzona przez protestanckich misjonarzy.
Na Jawie już na lotnisku przywitały nas barwne tańce, które potem towarzyszyły nam przy zwiedzaniu w wielu miejscach, w pałacu królewskim, a nawet w centrach handlowych. Każdy, kto dotrze na Jawę, musi obowiązkowo odwiedzić 2 świątynie - hinduistyczną Prambanan z IX w i buddyjską Borobudur z VIII w. W obu świątyniach imponujące reliefy i .... tłumy, głównie wycieczek szkolnych. Była akurat niedziela. Pramabanan poświęcona jest hinduskiej triadzie, Wisznu, Brahmie i Sziwie. Kompleks powstał jako trzy wielkie czworokąty zawierające 224 świątynie. Świątynia miała skomplikowaną historię, zapomniana przez 9 wieków, odkryta ponownie w XVIII w, w XXI ucierpiała w wyniku trzęsienia ziemi i wybuchu wulkanu. Zachwyca bogactwem zdobień i pięknymi rzeźbami oraz płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z Ramajamy. Podobnie jest z Borobudur, zbudowanym na planie mandali, który w 2010 r pokryty był grubą warstwą pyłu wulkanicznego z wybuchu wulkanu Merapi,.Dzisiaj zachwyca serią płaskorzeźb przedstawiającymi sceny z życia Buddy oraz stupami z posągami Buddy. Coś równie wspaniałego widziałem jedynie w Kambodży w Angkor Wat. Mieszkaliśmy w Yogyakarcie w luksusowym hotelu z basenami, wieczornymi koncertami i świetną kuchnią, ale leżał przy tak ruchliwej ulicy, że aby przejść na drugą stronę do centrum handlowego potrzebna była pomoc ochroniarzy z centrum, ale i tak niezbyt skutecznie zatrzymywali intensywny ruch uliczny. Dżogdża, tak pieszczotliwie nazywają to miasto miejscowi to centrum uniwersyteckie i turystyczne, a także Kroton - siedziba obecnie panującego sułtana Sri Sultana Hamngkubuwono X. Zwiedzaliśmy ten kompleks w licznej rzeszy turystów, głównie miejscowych (szkolne wycieczki w niedzielę). Udzieliłem kilku wywiadów i fotografowałem się (na ich życzenie) z wieloma młodzieżowymi grupami. Odnotować też warto wizytę w atelier butikowym, gdzie przy pomocy wosku i farb wytwarzane są bajecznie kolorowe cudeńka. Jawa odsłoniła nam jeszcze inne swoje atrakcje. Bardzo wygodnym i eleganckim pociągiem, potem autobusem, a na koniec terenowymi łazikami krętymi górskimi drogami z widokami zapierającymi dech w piersi dotarliśmy do wulkanów: Batok, Watangan, Semeri i najbardziej znany, czynny wulkan Bromo (2329 m.n.p.n.). Już z naszego hostelu (Cafe Lava Hostel), położonego wyżej niż wulkan (ok. 2500 m.n.p.m.), mieliśmy wspaniałe widoki zachodzącego nad wulkanami słońca. Wczesnym rankiem (ok. 4) pojechaliśmy także na punkt widokowy, z którego oglądaliśmy wschód słońca nad pustynią Tengger z majestatycznymi kopcami wulkanów. Sam dojazd, w nocnej mgle wśród wielu innych zdążających na szczyt pojazdów był czymś magicznym. W znajdującym się poniżej barze można było się napić lokalnego wina, całkiem smaczne. To nie koniec atrakcji, bo jeszcze można było podjechać do podnóża wulkanu, wejść na jego krawędź i zobaczyć parujące wnętrze wydzielające duże ilości pary wodnej i siarkowodoru. Mimo, że jest to niebezpieczne (w 2004 r, w trakcie erupcji, zginęli tu turyści), liczne rzesze chętnych wspinają się po stromym zboczu na szczyt. Zupełnie inne wrażenia w następnym punkcie wyprawy. Hotel w Kalibaru, z basenami, w których pływaliśmy i dobrą restauracją, był czymś zupełnie innym niż spartańskie warunki w Lava Hostel. W sąsiedztwie zwiedziliśmy plantację, gdzie uprawia się cynamon, wanilię, pieprz, kakao i kawę oraz produkuje w sposób chałupniczy cukier palmowy. Przecież Indonezja to ojczyzna przypraw, o które wojny toczyli Anglicy i Holendrzy. Z Kalibaru promem popłynęliśmy na Bali.
Bali jest chyba najbardziej znaną i najpopularniejszą wśród turystów wyspą. Faktycznie, nasz hotel w okolicy Kuty, położony był wprawdzie nad brzegiem oceanu (zbyt duża fala utrudniała pływanie, ale korzystaliśmy także z hotelowych basenów) ale wśród typowych turystycznych restauracji i sklepików. Bali oferuje jednak także sporo ciekawych atrakcji. O ile Indonezja jest w większości muzułmańska, to Bali jest hinduistyczna. Każdy prawie dom ma swoja świątynię i to bardziej efektowną niż sam dom. Imponujące są oficjalne świątynie. Już jadąc z promu, o zachodzie słońca, odwiedziliśmy świątynię Tanah Lot, położoną na skale, do której trzeba dojść po wodzie. Warto, żeby obmyć się w świętym źródle, a potem zostać pobłogosławionym przez mnicha, który także dekoruje twoje czoło kwiatowym wzorem. Wrażenie zrobiła też Monkey Forest Ubud Temple, nie tylko ze względu na stada makaków usiłujące zwędzić co się da, ale na rozległość kompleksu, fantastyczne rzeźby, liany zwisające nad rzeczkami i dziką roślinność. Wspaniale na klifie położona jest Świątynia Uluwatu (IX w), centrum hinduizmu na Bali z pięknymi widokami na plaże i strome brzegi. Inną, czynną świątynią, którą odwiedziliśmy była Datuam Temple. Tu też musieliśmy zakryć nogi wzorzystą spódnicą. Odwiedziliśmy również pałac królewski w Ubud, wciąż zamieszkały przez rodzinę królewską. Ubud to centrum ziołolecznictwa i medycyny ajurwedyjskiej, gdzie można zapisać się w kolejkę do szamana lub uzdrowiciela. Wycieczki na Bali realizowaliśmy z wynajętym przez nas przewodnikiem jego samochodem. Starał się nam pokazać jak najwięcej ciekawostek, a więc malownicze tarasy pól ryżowych z atrakcjami dla turystów (np. huśtawki nad stromym zboczem). Odwiedziliśmy również zakłady produkujące luvak cafe o unikalnym zapachu i smaku i odpowiednio wysokiej cenie. Produkowana jest w organizmach drapieżnika z rodziny łaszowatych, zwanym łaskunem Muzang lub popularnie cywetą. To niewielkie zwierzę bardzo chętnie zjada owoce kawowca (jest po prostu ekspertem w wyborze najlepszych ziaren kawy), które następnie nadtrawione są wydalane i zbierane przez miejscową ludność. W tej chwili to są już hodowle cywetów. Miąższ owoców zostaje strawiony, ale samo nasiono nie, lecz po nadtrawieniu przez enzymy trawienne i lekkim sfermentowaniu przez bakterie przechodzi przez przewód pokarmowy i jest wydalany. Po oczyszczeniu i wypaleniu, kawę przetwarza się w typowy sposób. Bardzo ciekawy był też GWK (Garuda Wishnu Kencana) Cultural Park ze 121 metrową rzeźbą GWK i wieloma innymi rzeźbami, kinem i amfiteatrem, w którym oglądaliśmy występy taneczne z różnych regionów Indonezji. Byliśmy też na spektaklu teatralnym Barong Dance przedstawiającym walkę dobrego (Barong) ze złem (Rangda). Feeria barw kostiumów, jak wszędzie w Indonezji. My sami nie byliśmy gorsi i zrobiliśmy sobie dyskotekę w sklepie monopolowym na tle półek z alkoholami. Zaanektowała mnie młodzieżowa grupa, z którą w Indonezji spędziłem większość wolnego czasu, aż do pożegnalnego zachodu słońca na plaży nad oceanem.
Co jeszcze można by dodać? Oszałamiający ruch uliczny w miastach z mnóstwem motorowerów jeżdżących bez żadnych przepisów, specjalnie dla nich przeznaczone stacje benzynowe z plastikowymi butelkami z benzyną; wystawiane na chodniki talerzyki z ofiarami dla bóstw; transwestyci śpiewający w knajpkach na Bali i wspaniała kuchnia, bardzo dobrze przyprawione dania i przesympatyczni ludzie, sami chcący się z nami fotografować. Świetne miejsce na wakacje, polecam.

Marek Biziuk

Poprawiony: piątek, 27 grudnia 2019 15:26