Kamperem i z kotem przez Warmię Drukuj
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
piątek, 29 czerwca 2018 17:12

Kamperem i z kotem przez Warmię

W poniedziałek, czwartego czerwca wyruszyliśmy w pierwszą podróż kamperem. Jechaliśmy we trójkę, gdyż zabraliśmy ze sobą naszą kotkę - Kitkę. Przez cztery dni przemierzaliśmy Warmię, w dużej mierze nieznaną nam krainę, przejechaliśmy 533 km jej dróg.


 

Wiosną 2018 roku kupiliśmy kampera, gdyż po latach pływania barkami po kanałach europejskich zapragnęliśmy odmiany. Odmiana miała nie być ani drastyczna, ani kosztowna – uznaliśmy, że kamper może spełnić oba te warunki. Przypomina on bowiem barkę (lub jacht) na kółkach, którym zamiast po wodzie, podróżuje się po drogach. Tak samo jak na barce jest się samowystarczalnym, nie zależnym od rezerwacji noclegów oraz restauracji, gdyż jedzie się razem z całym własnym domkiem. Można w każdej chwili zatrzymać się, ugotować obiad, wziąć prysznic, zdrzemnąć się... Istotna różnica między barką a kamperem polega na szybkości przemieszczania się. Barką pokonywaliśmy najwyżej osiem km na godzinę, a kamperem aż 80.
Wnętrze kampera urządzone jest bardzo podobnie jak wnętrze małej barki. Za szoferką znajduje się salonik ze stolikiem i dwoma kanapkami, które przylegają do lewej burty, przepraszam, strony auta. (Po opuszczeniu stolika do poziomu siedziska kanapek powstaje prawie podwójne łóżko, drugie, o szerokości 160 cm jest nad szoferką). Z prawej znajduje się kuchnia zasilana gazem z butli, pod nią lodówka, obok zlewozmywak, a w każdym wolnym zakątku - szafeczki. Za aneksem kuchennym mamy łazienkę z prysznicem i chemiczną ubikacją. Oprócz zbiornika na paliwo kamper posiada zbiorniki na czystą wodę (wodę do spożycia trzeba kupować w butelkach) oraz osobny - na zużytą, tzw.szarą.
Ustaliliśmy, że na zakup kampera możemy wydać maksimum 20 tysięcy. Jeśli nie uda nam się znaleźć zdatnego do bezpiecznej jazdy wozu za taką kwotę, to rezygnujemy z pomysłu. Cóż, nie było łatwo. Mój mąż, Funio obejrzał w Internecie dziesiątki samochodów wystawionych na sprzedaż, a potem jeżdżąc po kraju zbadał kilkanaście egzemplarzy (ja tylko trzy) nim trafił na „Franię”, czyli kampera marki Fiat Talento z 1991 roku. Pomagał mu w tym bardzo i wytrwale nasz zięć. Naprawdę zrobili sporo kilometrów. Niestety po dokładnym przeglądzie samochodu w warsztacie okazało się, że trzeba wymienić w nim pewne elementy ważne dla bezpiecznej jazdy, skutkiem czego jego koszt wzrósł do 25,5 tysięcy. Mamy więc Frankę odmłodzoną, po porządnym liftingu. Jej model nazywa się w oryginale Frankia, co poprzedni właściciel przerobił na Frankę, a nam to imię też się spodobało. Franka jest mała. 4,5 m długości. W zasadzie dla dwóch osób, choć spać mogą w niej cztery. Na parkingach zajmuje tyle miejsca co osobowy samochód – to duża jej zaleta. Jest bardzo zwrotna. Bez problemu można nią jeździć po wąskich uliczkach starych miasteczek i zatrzymywać się przy nich. Oto relacja z pierwszej naszej wycieczki Franką oraz uwagi dotyczące podróżowania z kotem.

Poniedziałek, 4 czerwca.

Trasa: z Wojnowa przez Szczytno do wioski Łyna i Rezerwatu „Źródła Rzeki Łyny”, objazd Nidzicy, obiad w Olsztynku, nocleg w ośrodku „Perkoz” nad jeziorem Pluszne. Przejechaliśmy 182 km.
Wojnowo jest wioską położoną niedaleko Rucianego-Nidy, z tego to miejsca wyruszyliśmy kamperem na wycieczkę po Warmii. Była godzina 11.30. Nasza kotka bez oporów weszła do auta i, jak zwykle w trakcie podróży samochodem, ułożyła się na moich kolanach. Funio przekręcił kluczyk, silnik zahuczał basem (bo to diesel), siedzeniami zatrzęsło (bo Frania ma 27 lat), a kota poderwało na równe nogi. Zamiauczał rozpaczliwie, a gdy Frania przyspieszyła zaczął głośno zawodzić: A,a,a...rozglądając się gdzie by tu prysnąć. Przytuliłam go do siebie, zaczęłam szeptać do uszka co bardzo lubi, zwiesił więc głowę, wbił wzrok w podłogę, w napięciu czekając na rozwój wydarzeń. Kitka niespodziewanie mocno przeżyła to pierwsze w swoim życiu zetknięcie z silnikiem diesla. Nie byłam pewna, czy będziemy mogli z nią podróżować. Uspokoiła się dopiero, gdy wyjechaliśmy z wyboistej drogi prowadzącej przez Wojnowo, na lepszą, idącą w stronę Szczytna. Jedziemy zatem. Siedzę sobie na bardzo wygodnym fotelu, uważam na kota i na prawe pobocze, gdyż Funio „wczuwa się” we Franię i nie może „wszystkiego mieć na swojej głowie”. Zamiast wstecznego lusterka mamy kamerkę. Doskonale pokazuje jak ustawia się za nami sznur samochodów. Jedziemy 70 km/h, droga jest kręta, z naprzeciwka ciągle nadjeżdżają tiry, nie ma mowy żeby jakiś samochód nas wyprzedził. Toczymy się dostojnie w długim pochodzie. Frania na czele, za nią każdy kto ma pecha ją dogonić. Po godzinie jesteśmy w Szczytnie przybranym kwiatami, gdzie tylko się da. Wszyscy rozluźniamy się, Kitka podnosi głowę, ostrożnie zerka przez okno a tu łup – coś trzasnęło. Otworzyły się drzwiczki od lodówki. – Mówiłem, żeby zablokować te drzwiczki – fuknął na mnie mąż. – Tam jest specjalny haczyk.
Wstaję, blokuję drzwiczki od lodówki. Jedziemy dalej. Koło Jedwabna coś trzasnęło w łazience. Znowu sprawdzam. Pospadało wszystko co ładnie poukładałam na półeczkach – mydło, odświeżacz powietrza, szczoteczki do zębów i pasta też. W kamperze podczas jazdy trzęsie bardziej niż w barce płynącej po wodzie. Drobne sprzęty oraz butelki, czajnik, a zwłaszcza pojemniki z czymś co się może wysypać, trzeba porządnie unieruchamiać, a miseczkę z wodą dla kota opróżnić.
Jedziemy drogą nr.58, 10 km za Jedwabnem skręcamy na Jabłonkę, następnie Orłowo do wioski Łyna. Tutaj (jak wyczytałam w przewodniku) znajduje się początek żółtego szlaku, najciekawszego, który ma nas zaprowadzić do źródeł Łyny – największej rzeki warmińsko-mazurskiej. W Polsce przepływa 190 km, przekracza granicę, by 100 kilometrów dalej wpaść do Pregoły w obwodzie Kaliningradzkim. Źródła tej wyjątkowej rzeki znajdują się na obszarze rezerwatu przyrody opisanego w moim przewodniku jako niezmiernie ciekawy oraz unikatowy. Parking ma być przy drodze w Łynie. Spodziewam się więc, że bez trudu trafimy do tak wyjątkowego miejsca, a tu guzik. Krzywa, zniszczona tabliczka oznaczająca parking stoi wśród zarośli, zastanawiam się, czy jest aktualna. Obok dostrzegam napis „Źródła Łyny” sugerujący, że rzeka zaczyna się tuż za krzakami, żadnych innych wskazówek nie ma, ale nadjeżdżają dwaj mężczyźni na rowerach. Pytamy którędy się idzie do źródeł, gdzie zaparkować? – A tam – mówią, nie zatrzymując się - naprzeciwko tartaku, na placyku za słupkiem. Dalej w trawie będzie wydeptana ścieżka do źródeł.
Odpowiedzieli bez wahania, gotowym tekstem, co sugeruje, że nie byliśmy pierwszymi turystami szukającymi źródeł Łyny. Czemu żółty szlak nie jest widoczny z parkingu, a sam parking trochę zadbany? Innej atrakcji przyrodniczej w tej okolicy nie ma, w dodatku ta co jest, zasługuje na uwagę. Zaparkowaliśmy więc w krzakach, zostawili Kitkę na straży naszego domku na kółkach i śmiało wkroczyli na wydeptaną ścieżkę. Wiodła w stronę lasu porośniętego drzewami liczącymi po 120 i więcej lat. Po kilkudziesięciu metrach na pniach pojawił się znak pieszego szlaku – żółty, czyli ten o którym przeczytałam. Schodzi on w dół do głębokiej doliny, bardzo mrocznej, w której szemrzą potoki. Tak właśnie powstaje Łyna. Wypływa drobnymi strumykami, które zbierają się na dnie doliny w co raz szerszy strumień. Cały ten proces widać doskonale. Te strumyki to, według legendy, łzy dziewczyny, która nie mogła poślubić tego, którego pokochała. Żółty szlak prowadzi na kurhan, w którym jest podobno prastary grobowiec i dlatego nigdy na nim nie wyrosło żadne drzewo, a następnie stopniami w górę do młyna. Wraca się na parking tą samą drogą. Spacer zajął nam półtorej godziny, ale szliśmy dosyć szybko, gdyż strasznie atakowały nas wyjątkowo dorodne komary, astrachańskie, jak określił je Funio. - Nie wiadomo po co tutaj przyszliśmy – dodał. – Widziałem już wodę ciurkającą po górkach.
Gdy wróciliśmy, kotek leżał zwinięty w rogalik na siedzeniu kierowcy. Nie wyglądał na wystraszonego. Raczej odpoczywał po hałasie jaki czynił silnik Frani.
Następnym naszym przystankiem miała być Nidzica. Spod tartaku prowadzi do niej drogowskaz. Mieliśmy do przejechania 29 km. Ruszyliśmy o 15.00. Jechaliśmy wolniutko, na terenach zabudowanych jeszcze wolniej niż przewidują przepisy drogowe, toteż nie przegapiliśmy wsi Wietrzychowo założonej w XV wieku z jej malowniczo rozpadającymi się zabytkami – zabudowaniami dworskimi i folwarcznymi. W dalszych dniach podróży przekonaliśmy się, że na Warmii jest mnóstwo zabytkowych pałaców i dworów. Może nawet więcej niż kościołów. Wiele tych siedzib odbudowano lecz dużo jest też opustoszałych, popadających w ruinę.
Do Nidzicy nie wjechaliśmy, gdyż wpadliśmy w objazdy spowodowane przebudową ulic w centrum miasta. Wiadomo jak się podróżuje objazdem – koszmarnie! Wlekliśmy się w sznurze samochodów z coraz to innej strony oglądając odległe wieże zamku krzyżackiego. Dla tego zamku i żeby kupić świeży chleb, skręciliśmy do Nidzicy, tymczasem objeżdżaliśmy ją bez końca. Tak nas to zmęczyło, że wyrwaliśmy się z objazdów, gdy tylko dostrzegliśmy skręt na nową drogę ekspresową S7. Następnym punktem poniedziałkowego zwiedzania był bowiem Olsztynek. Pomknęliśmy w jego kierunku, gdyż Funio przycisnął Frankę do 80 km/h. Tak przejechaliśmy 25 km.
W Olsztynku planowaliśmy zwiedzić Dom Mrongowiusza (gdyż nie miałam pojęcia kim był ów Mrongowiusz), skansen budownictwa ludowego (ponieważ wiele dobrego o nim słyszałam) oraz zjeść na obiad rybę w karczmie otwartej obok skansenu (bo byliśmy głodni). Dojechaliśmy o 16.30, a skansen otwarty jest do 17.00, karczma podobnie. Musieliśmy więc zmienić plany. Pojechaliśmy na rynek, w poszukiwaniu otwartej restauracji, a gdyby takiej nie było to czynnego sklepu, w którym kupię produkty na obiad. Posiłek ugotuję w kamperze. Trafiliśmy na „Żabkę” oraz trzy restauracje, wszystkie czynne.

Spodobała nam się „Karczma Stara Księgarnia”. Zdobiły ją ławy wysłane poduszkami, stare belki oraz białe, szydełkowe serwetki. Na parapetach stały książki, które można wypożyczać lub czytać na miejscu. Obiad też był, a karta dań krótka, co uważamy za zaletę w małych lokalach. Funio zamówił flaki oraz pieczoną wieprzowinę, ja placki ziemniaczane z sosem grzybowym. Posiłek był świeży i smaczny, kosztował (z herbatą podaną w ładnych imbryczkach i filiżankach) 80 zł.
Minęła już 19.00, trzeba było zdecydować, gdzie zatrzymamy się na nasz pierwszy nocleg. Chciałam żeby to było zaciszne miejsce, najlepiej nad wodą, na skraju lasu. Głównie ze względu na Kitkę. Przez całą podróż nie ruszyła się ona z fotela, co nie było właściwie niczym szczególnym, gdyż zwykle przesypia dzień. Jednak również przez całą podróż nie piła, nie jadła i nie korzystała z kuwety. Była więc ciągle zdenerwowana. Zamierzałam wyprowadzić ją na spacer dla relaksu, gdzieś, gdzie jej nic nie wystraszy, ponieważ bardzo łatwo wpada w panikę. W Karczmie doradzono nam, abyśmy pojechali za Olsztynek w kierunku Szczytna, drogą nr.58. Przejedziemy kilkanaście kilometrów do wsi Swaderki, gdzie jest pole campingowe z miejscami dla kamperów. OK. Ruszamy. Po drodze przypomina nam się, że przecież tu niedaleko jest przepiękne jezioro Pluszne, a nad nim ośrodek harcerski „Perkoz”, z którego mamy dobre wspomnienia.

Za młodu oboje pracowaliśmy w prasie harcerskiej i parokrotnie byliśmy w „Perkozie” na różnych spotkaniach, naradach, a nawet kolegiach redakcyjnych, gdyż nasi redaktorzy naczelni byli namiętnymi wędkarzami. Och, jakie w tym jeziorze brały ryby! Jakie mieliśmy wesołe ogniska! 10 km za Olsztynkiem skręcamy więc do „Perkoza” (jest drogowskaz) toczymy się przez las po straszliwie dziurawej, asfaltowej drodze, która, na szczęście, ma tylko 3 km długości. Podskakuję w swoim wygodnym fotelu. Nie spuszczam oka z prawego pobocza, które jest bardzo piaszczyste. Nie chcę sprawdzać jak nasz kamper poradził by sobie gdybyśmy zsunęli się w taki piach. Kitka znowu się spięła, czuję jej pazurki na swojej skórze, tulę ją i uspokajam. Funio zajmuje się Franią, która lekko kiwa się na boki, więc Funio ją przeprasza, obiecując że jeszcze tylko parę dziur i dojedziemy na miejsce. Wreszcie jesteśmy. Patrzymy na „Perkoza” takiego jaki był w latach 80. Wszystko nam się przypomina. Chłopiec dyżurujący w recepcji mówi nam, że możemy zostać nieodpłatnie, gdyż jest teraz (czyli przed wakacjami) dużo miejsca, ale nie będziemy mogli podłączyć się do prądu. Nie ma stanowisk dla kamperów. Nie przeszkadza nam to. Akumulatory Frani są dobrze naładowane. Prądu mamy pod dostatkiem. Wychodząc z recepcji spotykamy pana, który kieruje „Perkozem” (prócz obozów harcerskich odbywają się tam również tzw. zielone szkoły, normalne wczasy, organizuje się wszelakie imprezy). Pan jest pracownikiem „cywilnym” (dawniej „Perkoz” miał komendanta) ale należał do harcerstwa, jest wychowankiem słynnej drużyny szkoleniowej „Matecznik”, zajmującej się ochroną przyrody. Pyta czy wiemy o „Mateczniku” – wiemy, wiemy, właśnie jedliśmy w Karczmie Stara Księgarnia, której właścicielka też jest z „Matecznika”. A czy pamiętamy tego lub owego, a co on wyczyniał, a kto nie wyczyniał, och dawne czasy, och „Matecznik”... wspomnienia płyną szeroką strugą, brakuje tylko ogniska.
Długi wieczór nad Plusznem nie chce się zakończyć, ciągle jest widno choć dochodzi 22.00. Ubieram Kitkę w szeleczki ze smyczą i wynoszę ją na spacer. Kotka jest przyzwyczajona do chodzenia na smyczy. Stawiam ją na ścieżce, przywiera do ziemi, rozpłaszcza się na przygiętych łapkach, macha naprężonym ogonem, rozgląda czujnie ale nie ucieka. Ciągnie mnie lekko w stronę kampera, co budzi we mnie nadzieję, że szuka w nim schronienia, a więc zaakceptowała Franię. Wolę nie sprawdzać, czy moje spostrzeżenie jest słuszne. Na pewno nie spuszczę Kitki ze smyczy. Trzymam ją mocno, obserwuję uważnie, zawracam w stronę wody. Zbliżamy się wolniutko do brzegu jeziora. Jego tafla marszczy się i połyskuje w ostatnich promieniach słonecznego światła. Jest bardzo cicho. Siadamy pod dachem drewnianej altany, stawiam Kitkę na stole, głaszczę ją, po chwili zaczyna mruczeć to znak, że jest zadowolona. Mnie również jest przyjemnie. A jak jest Funiowi? – Jezioro, jak jezioro – odpowiada on. – Nic się na nim nie dzieje, tylko falki na wodzie i robactwo w powietrzu. Możemy chyba iść spać.

Wtorek, 5 czerwca.

Trasa: z „Perkoza” do Swaderek, powrót do Olsztynka, następnie Wzgórza Dylewskie, Morąg, Orneta a w niej nocleg przy hotelu „Cztery pory roku”. Przejechaliśmy 145 km.
Chcemy zorientować się jakie na polach namiotowych mogą być warunki dla turystów podróżujących kamperami. Po śniadaniu zjedzonym w kamperze (Kitka wczoraj zjadła swoją kolację, a dzisiaj śniadanie. Odwiedziła również kuwetę) wyruszamy więc do Swaderek. Jest godzina 9.30. Telepiemy się przez zbombardowany asfalt. W kamperze coś strasznie się telepie, obija z metalowych dźwiękiem. Nie możemy odgadnąć co, lecz gdy wjechaliśmy na normalną drogę hałasy ustają. Na postoju doszłam do wniosku, że telepie się drabinka służąca do wchodzenia na górne łóżko, którą zawiesiłam na drzwiach szafy. Przełożyłam ją na łóżko. Po 12 kilometrach dojeżdżamy do Swaderek, długiej wsi położonej wzdłuż drogi. Jedziemy i jedziemy, mijamy ostatnie zabudowania a campingu nie widać. Nie poddajemy się jednak, bo wcześniej widzieliśmy tablicę reklamującą „Pole Namiotowe Swaderki”. Wreszcie, dobrze za wsią, jest zjazd na rozległe pole położone na wysokim brzegu, porosłym starym lasem sosnowym. W dole połyskuje jezioro Maróz. Wychodzę na pole, żeby zobaczyć co oferuje to miejsce. Jest więc bezpłatna toaleta, prysznic za 5 zł, można zaparkować kamperem ( miejsce kosztuje 15 zł za dobę), podłączyć się do prądu (12 zł) i zapłacić za pobyt każdej osoby (po 14 zł). Doba na tym campingu kosztowała by nas 55 zł. W ofercie Pola jest ponadto łowienie ryb (także w stawach hodowlanych, co gwarantuje sukces), wypożyczalnia kajaków (łatwe trasy spływów), dwukilometrowa linia brzegowa jeziora z pomostami oraz kąpieliskami. Super. Może tu jeszcze wrócimy zwłaszcza, że w cenniku jest oplata tylko za psa, z czego wynika, że koty mogą przebywać za darmo. Zawsze to jakaś oszczędność.
Zawracamy do Olsztynka, kierujemy się wprost do Skansenu. Bilet ulgowy dla seniorów kosztuje 8 zł. W skansenie możemy przebywać choćby cały dzień, gdyż placówka zajmuje teren o powierzchni 90 ha. Cała ekspozycja jest niezmiernie ciekawa. Bardzo starannie przygotowana i prowadzona. W chałupach przyjmują turystów gospodynie w strojach regionalnych. Nie ma sensu żebym opisywała ten Skansen. Jego trzeba zwiedzić, obowiązkowo, jeśli bywa się na Warmii bądź Mazurach. To co tam zobaczymy, na pewno nas nie zawiedzie, a może też kupimy sobie ładną i niedrogą ceramikę w tamtejszym sklepiku z pamiątkami?
Wyszliśmy ze Skansenu przed 13.00, w porze wczesnego obiadku, zajrzeliśmy więc do karczmy, którą mój przewodnik zachwala z powodu dużego wyboru dań rybnych. Trafiliśmy jednak tylko na naleśniki pewnie dlatego, że czerwiec jest miesiącem wycieczek szkolnych. Z ryb był jedynie sandacz – ryba dyżurna w większości restauracji. Nie mieliśmy na nią ochoty, przenieśliśmy się więc na rynek, obejrzeć Dom Mrągowiusza. Oglądamy dom murowany z czerwonej cegły, jednopiętrowy stojący na tyłach kościoła ewangelickiego, w którym jest obecnie Muzeum Budownictwa Ludowego.
- No i co szczególnego widzisz w tym domu? Przecież to zwyczajna kamienica. Z jakiego powodu chciałaś go oglądać? - pyta mnie Funio, lecz zdjęcia ciągle pstryka.
Szczególne to są dzieje wspomnianego domu. No, może nie na miarę Kościoła Mariackiego w Krakowie, ale jednak. Dom powstał w drugiej połowie XVI wieku na skutek przeróbki baszty murów obronnych. Urządzono w nim mieszkanie dla pastora oraz szkołę. Dom stał się sławny zanim urodził się Krzysztof Celestyn Mrągowiusz – drugie dziecko kolejnego tutejszego pastora, a jednocześnie nauczyciela w szkole. W 1685 roku wybuchł w Olsztynku wielki pożar. Zniszczył całe centrum miasta, z wyjątkiem Domu właśnie. Dom ocalał, praktycznie nie tknięty przez ogień. W 1764 roku urodził się w nim Krzysztof Celestyn i wyrósł na filozofa, językoznawcę, miłośnika języka polskiego, autora słowników polsko-niemieckich i innych dzieł na tematy naszej kultury. Dom wygląda niepozornie, jest przylepiony do resztki murów obronnych, zasłania go kościół lecz trwa w dobrym stanie od sześciuset lat. Jest dzielnym świadkiem historii. Przetrwał nie tylko pożar ale i liczne wojny przetaczające się przez Mazury. Opuszczamy Olsztynek o 13.00. Jedziemy kawałek na południe, w kierunku Działdowa, drogą S7.

W Pawłowie skręcamy na zachód, w drogę 537, przy której pojawiają się drogowskazy z napisem „Spa Irena Eris”, albo „Spa Wzgórza Dylewskie”. Tam zmierzamy, oba napisy oznaczają to samo miejsce. Przejdziemy przez góry. Zdobędziemy najwyższy szczyt na Mazurach czyli Górę Dylewską wysoką na 312 metrów, nazywaną szumnie Dachem Mazur. Frania wiezie nas malowniczą drogą poprzez pola obsiane pszenicą, owsem i rzepakiem. Łany jeszcze nie kwitnących zbóż ciągną się po horyzont. Warmia wygląda jak kraina chleba i wszelakiego dostatku. W przewodniku przeczytałam, że w Wysokiej Wsi znajdziemy parking przy hotelu Spa „Wzgórza Dylewskie” . Po pokonaniu 64 km (licząc od postoju w Perkozie) wjeżdżamy na teren posiadłości z pięknie utrzymanym parkiem. Parking jest, a wprost z parkingu trasa oznakowana starannie, prowadząca na szczyt Góry Dylewskiej. Wyruszamy na trzykilometrowy spacer (1,5 km w jedną stronę). Idziemy przez stary bukowy las, porastający wąwozy na zboczach głębokiej doliny. Trasa wspina się czasem ostro pod górkę, lecz jest wygodna. Widoki jak w niskich górach. Po nie całej godzinie wychodzimy na otwartą przestrzeń czyli Dach Mazur. Na tym Dachu stoją aż trzy wieże (obserwacyjna Lasów Państwowych, satelitarna i widokowa) psujące widok. Zaczynam krytykować te wieże , że psują widok, a Funio na to: - Co one mogą zepsuć, przecież stąd i tak nie ma żadnego widoku.


Fakt, okolica widziana ze szczytu nie jest ciekawa. Po prostu wzgórze pokryte uprawnymi polami, wśród których stoją gospodarstwa. Dostrzegam w dodatku, że na ten Dach Mazur można wjechać samochodem. – Po co przyszliśmy tutaj – zastanawia się Funio. – Jak ty wynalazłaś ten Dach Mazur? Jak już musieliśmy tu dotrzeć, to czemu nie wjechaliśmy kamperem. Teraz musimy wracać, znowu przez ten las, znowu napadną nas komary...
Mnie również nie podobało się na szczycie Góry Dylewskiej, lecz jestem zadowolona, że tam byłam. Po powrocie na parking zajrzałam przez okno do samochodu – kotka spała na tylnej kanapie, czyli oswoiła się na tyle z kamperem, że wędruje sobie po nim, gdy ją zostawiamy. – Nie przeszkadzajmy jej – powiedział Funio. – Generalnie nie lubię kotów, ale ta Kitka tak słodko śpi. Chodźmy na obiad do hotelu.
Hotelowa restauracja kusiła swoim eleganckim wyglądem i pięknym położeniem. W niej właśnie czułam się jak na Dachu Mazur, bo tarasy sięgały do wysokości koron drzew, a ponad nimi było już tylko niebo. Zamówiłam doradę pieczoną z ziołowymi kluseczkami oraz z warzywami, a Funio filet z kurczaka z ziemniaczkami – krokietami opiekanymi z czymś co zamieniło ich kolor na fioletowy oraz ryż z warzywami. Posiłek ładnie wyglądał lecz smakował... tak sobie, przeciętnie. Zapłaciliśmy za to za niego nieprzeciętnie bo 150 zł. bez żądnego alkoholu. I tym rachunkiem pożegnaliśmy się ze Wzgórzami Dylewskimi, dziełem ostatniego zlodowacenia. O 17.30 wyruszyliśmy do Morąga.
Morąg jest śliczny, a to co się w nim zwiedza, stoi blisko siebie. Zaparkowaliśmy pod „Biedronką” i poszliśmy przez park obok pomnika XX-lecia PRL (że też się jeszcze taki uchował) na rynek z ratuszem, przed którym stoi armata. Każdy kto był w Morągu robi sobie zdjęcia pod tą armatą, odlaną w 1864 roku w Belgii. Kawałeczek dalej jest uroczy kościół parafialny ozdobiony wesołymi, kolorowymi aniołkami, a jeszcze dalej pałac Dohnów (XVIII wiek), w którym obecnie znajduje się muzeum. – Nienawidzę muzeów – powiedział Funio – na pewno tam nie wejdę.
To w Morągu było już zamknięte. Popatrzyliśmy na elegancką fasadę Pałacu i poszli do Zamku Krzyżackiego. To dopiero jest ruina. Przypomina ogromne, pogniecione pudełko po butach. Ktoś je kupił niedawno i próbuje uratować. Chcieliśmy w Morągu przenocować pod ratuszem, lecz na stopniach tego budynku zaczęła zbierać się młodzież ze sprzętem grającym. Wyglądało na to, że nie pośpimy w ciszy, więc wyruszyliśmy do Ornety.
Kto nie musi niech nie jeździ drogą 528 łączącą Morąg z Ornetą. Ma bardzo zniszczoną nawierzchnię. W naszym kamperze znów zaczęło coś głośno brzęczeć na wybojach. Już nie drabinka, gdyż leżała na kołdrze. Była to pokrywa kaloryferka, bo nasz kamper posiada ogrzewanie gazowe. Niestety, pokrywy nie udało mi się wyciszyć. Kitka, która spała sobie na kanapkach przy stole (już tak poczuła się swobodnie) zerwała się wystraszona i wskoczyła na moje kolana. Hałas był bardo dokuczliwy, ale widoki ładne. Droga z Morąga zaprowadziła nas wprost na ulicę Zamkową. Tutaj, na niewielkim placyku zaparkowaliśmy i poszli pod górkę, gdyż stare, gotyckie centrum Ornety znajduje się na szczycie wzniesienia. Przypomina położenie miasteczek włoskich. Cóż mogę napisać o tym miejscu? Powinno być perłą na Warmii, ale nie jest. Wygląda tak, jakby wołało o ratunek. A jest co ratować. Stare kamieniczki, z zaniedbanymi elewacjami, trzymają się całkiem krzepko. Orneta słynie z czternastowiecznego kościoła pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela uznawanego za najpiękniejszy na Warmii. Był już zamknięty, więc zajrzeliśmy do środka tylko przez kratę. – No i bardzo dobrze – podsumował Funio to nasze niedbałe zwiedzanie – nienawidzę oglądania kościołów. Widziałem ich już setki, a pamiętam najwyżej kilka.
Pozostawała sprawa miejsca na nocleg. Niedaleko kościoła zobaczyliśmy reklamę nowego hotelu „Cztery pory roku”. Postanowiliśmy sprawdzić, czy można kamperem przenocować na hotelowym parkingu, a jeśli tak, to na jakich warunkach. Przyjęła nas bardzo miła właścicielka hotelu, zgadzając się na nasz postój na parkingu dla gości hotelowych. Mogliśmy też korzystać z toalety w hotelu i tamtejszego wi-fi . Nie było tylko możliwości podłączenia się do prądu, ale na tym nam nie zależało, gdyż Frania znowu doładowała sobie akumulatory w trakcie jazdy. Parking przylegał do niewielkiego zagajnika, w sam raz na spacer z kotem. Wzięłam więc Kitkę na smycz i poszłyśmy trochę się poruszać. Jeśli ktoś myśli, że spacer z kotem na smyczy polega na chodzeniu, to się myli. Kot głównie się czai. Robi kilka kroków, przylega brzuszkiem do trawy i obserwuje otoczenie. Po dłuższej chwili znów wykonuje kilka kroków. Nie lubi wychodzić na otwartą przestrzeń. Woli łazić po krzakach, a przynajmniej w ich pobliżu. Człowiek wyprowadzający kota na smyczy głównie stoi, porusza się krótkimi zrywami, wygląda jakby się skradał. Właśnie tak wyglądałam, a nawet jeszcze bardziej podejrzanie, gdyż dałam się Kitce wciągnąć pod gałęzie drzew i właśnie wyłaziłam spod nich, gdy dostrzegła mnie właścicielka hotelu, a już zmierzchało. Widziałam jak się zatrzymała na widok postaci w dresie, wyczołgującej się z mroku na trawnik przed jej hotelem. Znieruchomiała. Patrzyła w moją stronę nie rozpoznając kim jestem ani co robię.
– To ja – zawołałam bez sensu w jej stronę. – Wyprowadzam kota na smyczy.
- Kota na smyczy? – spytała z niedowierzaniem Pani. – Jakiego kota?
Uzmysłowiłam sobie, że kota nie widać, gdyż tkwi rozpłaszczony w trawie. Wzięłam więc Kitkę na ręce, podeszłam z nią bliżej. Pani niemal odetchnęła z ulgą. Powiedziała, że również ma koty ale nigdy nie wyprowadza ich na smyczy. Kitka popatrzyła na nią swoimi zielonymi oczami, powąchała rękę Pani i dała się pogłaskać. Wszystko zostało wyjaśnione.

Środa, 6 czerwca.

Trasa: z Ornety do Pieniężna do Wąwozu Wałszy, dalej do Lidzbarga Warmińskiego, nocleg na campingu „Hotel Górecki”. Przejechaliśmy 56 km.
Rano poszliśmy jeszcze na rynek w Ornecie, żeby zobaczyć, czy nie wygląda lepiej w świetle dnia. Nie wyglądał. Poszliśmy również pod kościół farny, gdyż jego północną ścianę zdobi fryz z glazurowanej cegły, na którym wytłoczono postacie Adama i Ewy. Wczoraj wieczorem nie było go już widać. Nie wiem, czy rano zobaczyłam właściwe portrety, bo były ich dwa rodzaje. Na jednych kobieta, może więc Ewa, miała trochę dłuższe włosy niż mężczyzna – zapewne Adam; na drugich kobietę przedstawiono z piersiami, a mężczyznę w bliżej nieokreślonym nakryciu głowy. Identyfikacja płci była łatwiejsza. Z Ornety wyjechaliśmy dosyć późno, o 11.00. Funio, korzystając z dostępu do wi-fi w hotelu ze dwie godziny spędził przy komputerze, zajmując się naszym portalem: Babcia Polka. Do Pieniężna mieliśmy blisko, tylko 16 km, po całkiem przyzwoitej drodze, malowniczej, z „drzewami w skrajni” jak ostrzegały nas znaki drogowe. Zaparkowaliśmy na rozległym placu, obok kościoła pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Przy murach otaczających ten kościół zaczyna się czerwony szlak prowadzący do Wąwozu Wałszy – celu naszej podróży do Pieniężna. Jest to wyjątkowe miejsce. Kawałek górskiego krajobrazu na rozległej równinie. Lodowiec usypał tutaj wzgórza wysokie na 130 metrów, przez które płynie niepozorna gdzie indziej rzeka Wałsza. Tutaj Wałsza wyżłobiła we wzgórzach wąwóz głęboki na 50 metrów i przecina go z dziką energią. Wygląda jak rzeka górska. Taki mamy widok na dole, gdy wędrujemy zboczem wąwozu, a na górze? Na górze, niemal pod chmurami, widać most kolejowy zbudowany w latach 80. XIX wieku. Leży on na trasie linii Olsztyn-Braniewo (dawniej sięgającej do Królewca). Most łukowaty ma 157 m. długości, jest oparty na dwóch filarach wysokich na 28 metrów. Jest jednym z najwyższych, czynnych mostów kolejowych w Polsce.
Spacery wąwozem Wałszy mają długą tradycje, gdyż rezerwat przyrody obejmujący to miejsce jest jednym z najstarszych w Europie. Powstał w 1907 roku. Długość trasy wynosi 4 km w jedną stronę. Szliśmy tą trasą w południe, gdy nad całym Wąwozem rozdzwoniły się dzwony kościelne. Po lesie poniosły się delikatne, głębokie dźwięki, w których słyszałam fragmenty kościelnej pieśni, wydaje mi się że „Wielbię Ciebie w każdym momencie...”. Nie zapomnę tego koncertu.
Do Pieniężna przyjeżdża się głównie po to, żeby zwiedzać Muzeum Misyjno-Etnograficzne Księży Werbistów. Widziałam już podobne muzea, a takiego dzieła przyrody jak Wąwóz Wałszy, nie. Jest piękny do tego stopnia, że Funio go nie skrytykował. W ogóle im jestem starsza, tym bardziej wolę oglądać dziwy przyrody niż miasta z ich zabytkowymi budowlami. Wróciliśmy do kampera zmęczeni, zaparzyłam więc kawę, zrobiłam kanapeczki, usiedliśmy w saloniku żeby trochę odpocząć. Kitce bardzo się to spodobało. Weszła na stół i, swoim zwyczajem, rozłożyła się na nim. Widać całkiem zadomowiła się we France.
– Zobaczysz, że zaraz będę musiał ją głaskać – powiedział Funio, obserwując kotkę. I rzeczywiście, Kitka wyciągnęła się na boczku, wystawiając w jego stronę swój okrągły, pokryty bielutkim puszkiem brzuszek. Tak właśnie flirtuje z Funiem. Na różne sposoby domaga się od niego pieszczot. Ode mnie nie. Do mnie przychodzi, gdy jest głodna lub wystraszona.
- Czemu narzekasz – odpowiadam Funiowi, który z czułością głaszcze kotkę. – Jeszcze niedawno miałeś do niej pretensje, że nie pozwala ci dotknąć swojego brzuszka. Mogłeś ją głaskać tylko po pyszczku.
- To prawda, ale zawsze wiedziałem, że wolałbym po brzuszku – odpowiedział. – Wiesz przecież, że nie lubię kotów, gdy jednak mimo to wpuściłaś ją do naszego domu, a ona zaczęła się do mnie przymilać, to zacząłem ją głaskać. Co miałem zrobić. Pomyślałem, że skoro już panoszy się w moim domu, a czasem nawet w moim łóżku, to należy mi się w zamian odrobina przyjemności. Chciałem głaskać ją po brzuszku, a ona mi na to nie pozwalała aż przez cztery lata. Wredny kot.
A wredny kot przetoczył się przez grzbiet i nadstawił do głaskania drugi boczek brzuszka.
Kitka przybłąkała się do nas sześć lat temu jako dorosła, mocno zaniedbana kotka. Bardzo wolno nabierała do nas zaufania. Stopniowo mogliśmy ją coraz śmielej głaskać, brać na ręce itp. Dostępu do brzuszka broniła przez cztery lata, a i dzisiaj z niechęcią przyjmuje moje pieszczoty. Tylko Funiowi pozwala na wszystko. Czy tak się zachowuje wredny kot? Na jedzeniu, piciu oraz karesach zeszło nam do 14.00 godziny. Najwyższy czas ruszyć do Lidzbarka, czekały tam na nas baseny termalne. Po naradzie z panem Googlem wybraliśmy drogę nr.513.

Po godzinie zatrzymaliśmy się na parkingu w „Termach Warmińskich”. Kotka zasnęła na kanapce w saloniku i nawet nie uniosła powieki, gdy wyszliśmy żeby się wymoczyć w ciepłej wodzie. Bilet wstępu (ulgowy) kosztował 25 zł. za dwie godziny. Po kąpieli poszliśmy na obiad do „termalnej” restauracji – był przyzwoity wybór dań, porcje obfite, tradycyjne w smaku. Zapłaciliśmy tylko 54 zł. dzięki czemu obiad jeszcze bardziej smakował.
Jadąc do Term minęliśmy po drodze nowy „Hotel Górecki”. Teraz postanowiliśmy tam skręcić w poszukiwaniu miejsca na nocleg kamperem. I oto proszę, w Hotelu Górecki, dwa kroki od Warmińskich Term są miejsca przeznaczone dla kamperów z przyłączeniami do prądu 220 wolt. Doba postoju kosztuje 50 zł razem z poborem prądu. Oczywiście, zatrzymaliśmy się tam.
Lidzbark Warmiński jest pięknie odnowiony głównie dzięki funduszom unijnym, jeszcze więc wieczorem wybraliśmy się na spacer po nim. Jest tam co zwiedzać, dawno już jednak zrezygnowałam z ambicji zwiedzania wszystkiego. Wybieram sobie obiekty.

W Lidzbarku zależało mi na obejrzeniu siedziby biskupów warmińskich, najlepiej zachowanego zamku gotyckiego na ziemiach polskich. W latach 1466-1772 Warmia należała do Rzeczpospolitej, a biskupi warmińscy zasiadali w senacie. Ostatnim z nich był Ignacy Kracicki, opuścił Lidzbark w 1795 roku. Wieczorem w środę Zamek był już zamknięty, jego zwiedzanie przełożyliśmy na czwartek. Wyczailiśmy mały parking pod murami zamku, na który rano zamierzyliśmy przeprowadzić Franię, a po zwiedzeniu Zamku ruszyć w drogę powrotną do Wojnowa. Wracamy więc do Hotelu Górecki, po drodze przechadzając się po Oranżerii Kracickiego. Jest to pawilon wybudowany dla Biskupa-poety, teraz odrestaurowany (fundusze unijne), obsadzony roślinami. Wygląda dobrze ale pięknie będzie wyglądał, gdy rośliny się rozkrzewią.
Kładziemy się spać. Jak zwykle ja na łóżku nad szoferką, Funio na dole, żeby Kitka mogła położyć się obok niego. Wiadomo przecież, że jak ktoś nienawidzi kotów, zwłaszcza wrednych, to lubi z nimi spać.

Czwartek, 7 czerwca.

Trasa: Z Lidzbarka Warmińskiego do Bartoszyc, Kętrzyna, Nakomiad do mety w Wojnowie. Przejechaliśmy 150 km.
Tego dnia wracamy – dużo jeździmy, mało zwiedzamy, taki jest plan. Zaczynamy od zamku biskupów. Odnowiony został pieczołowicie, lecz sprzętów prawie w nim nie ma. Można sobie tylko wyobrażać jak wyglądał gdy był luksusową siedzibą biskupów – gospodarzy rozległych dóbr, mecenasów sztuki. Po niemal dwóch godzinach zwiedzania, wsiadamy do kampera. Ruszamy. GPS wybrał dla nas drogę przez Bartoszyce, zatrzymamy się tam na chwilę, żeby obejrzeć „pruskie baby”. W przewodniku wyczytałam, że są to dwa kamienne posągi wykute w bloku skalnym, przez Prusa, może nawet dwa tysiące lat temu. Są to najstarsze rzeźby powstałe na polskiej ziemi. Przedstawiają księżniczkę zamienioną w kamień (według legendy) i mężczyznę z rogiem (co da się zobaczyć), może jej ukochanego. Autor mojego przewodnika pisze, że „nie znane są powody dla których anonimowy Prus, używając prymitywnych narzędzi, wykuł formy tak niedoskonałe”. Więcej nie chciałabym pisać o urodzie posągów, zdumiewające jest na pewno to, że przetrwały do naszych czasów. Miały sporo szczęścia, a my też dzięki czemu możemy je oglądać. W Bartoszycach stoją przy rondzie, przy ulicy Marii Skłodowskie-Curie. Mają około metra wysokości, nie przyciągają wzroku.
Z Bartoszyc pojechaliśmy przez Kętrzyn do Nakomiad. Do dzisiaj żałuję, że nie zatrzymaliśmy się w Kętrzynie. Zupełnie zapomniałam, jadąc przez to miasto, że chciałam wejść do gotyckiego kościoła z XIV wieku pod wezwaniem św. Jerzego, w którym znajduje się sklepienie kryształowe. Nie widziałam jeszcze takiego sklepienia. – I nie zobaczyłaś – ucieszył się Funio, gdy już byliśmy za Rynem, czyli za daleko, żeby zawracać. On, jak już wspomniałam, nie lubi zwiedzania kościołów.
Za Kętrzynem wstąpiliśmy do Nakomiad, małej wioski z dużym, odrestaurowanym pałacem, w którym jest teraz hotel oraz manufaktura kafli piecowych. Warte uwagi. Dalej czuliśmy się jak w domu. Ryn – dobrze znany , Mikolajki do których dojeżdżam rowerem, Wojnowo i nasze podwórko. Wyniosłam Kitkę z kampera. Rozejrzała się bez zaskoczenia, pewnie już wcześniej wyczuła, że wracamy do domu. Przeciągnęła się i wskoczyła na murek, z którego ma widok na cały trawnik. Gdy tak siedzi, życie na trawniku zamiera: różne ptaszki i myszki chowają się po kątach. Wiedzą, że Kitka jest łownym kotkiem. France podziękowaliśmy, dobrze się spisała. Przejechaliśmy w sumie 533 km, z jednym tylko tankowaniem paliwa.
Tekst: Zofia Zubczewska
Zdjęcia: Stefan Zubczewski

Poprawiony: sobota, 30 czerwca 2018 07:39