Cztery kwietniowe dni w Portugalii Drukuj
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
niedziela, 19 kwietnia 2009 08:55

Cztery kwietniowe dni w Portugalii

Zaplanowaliśmy, że ta wycieczka przebiegać będzie na całkowitym luzie:  leniwe włóczenie się po uroczych uliczkach, wpadanie do kafejek na winko i jedzenie krewetek. Wybieraliśmy się w gronie przyjaciół, ( trzy małżeńskie pary dobrze po pięćdziesiątce) wszyscy już coś tam w życiu widzieli, zatem zwiedzanie zabytków ograniczyliśmy do najważniejszych, będących symbolami Portugalii. Udało nam się zrealizować ten plan, było to w 2008 roku.

Pierwszego dnia wybraliśmy się na spacer wzdłuż ogromnego Tagu, największej rzeki Portugalii, która w Lizbonie uchodzi do Oceanu Atlantyckiego. Powietrze nad Tagiem pachnie morzem, a na wybrzeżu przykuwa wzrok biały pomnik Odkrywców Geograficznych. To oni właśnie, gdy wracali do domu wypatrywali wieży stojącej w środku nurtu Tagu, perły architektury manuelińskiej ( więcej o tym stylu poniżej )  Torre de Belem i dziękowali  Matce Boskiej Szczęśliwego Powrotu, która tutaj ma swoją kapliczkę. Dzisiaj Tag odsunął się od Wieży, toteż stoi ona na lądzie. Odsunął się też od  najważniejszego symbolu potęgi morskiej Portugali – klasztoru należącego niegdyś do zakonu św. Hieronima, czyli hieronimitów. Jest w nim nagrobek Vasco da Gama, który odkrył drogę do Indii, umożliwiając Portugalii niebywałe wzbogacenie się na imporcie przypraw, toteż mówi się, że klasztor ten wybudowany został dzięki pieniądzom z pieprzu. Cztery dni w Lizbonie z podróżą samolotem (tanie latanie) i noclegiem w trzygwiazdkowym hotelu położonym w centrum miasta kosztowało 400 euro na osobę. To całkowity koszt, łącznie ze stołowaniem się w restauracjach.

Kiedyś zakonnicy widzieli z okien powracające statki, wiedzieli też, że za chwilę  zjawią się w klasztorze marynarze, aby wyspowiadać się ze swoich grzeszków. Musiały być one przerażające, a skrucha mężczyzn bardzo gwałtowna, gdyż spowiednicy zamykali się w malutkich celach wmontowanych w grube ściany klasztoru. Grzesznicy klękali na krużganku po jednej stronie muru, przy zakratowanym okienku, drzwi dla spowiednika były umieszczone naprzeciwko, wychodziły na kościół. W razie kłopotów zakonnik mógł, albo zamknąć się i z drżeniem serca przeczekać wybuch żalu za grzechy, albo salwować się ucieczką

Jedzenie i picie

Na  brzegu Tagu, wśród parków i alejek jest mnóstwo malutkich lokali, można w nich przekąsić i napić się wina. Z jedzeniem w Portugalii jest dla nas Polaków ten sam problem, co we wszystkich krajach  Południowej Europy – obiad dają późnym wieczorem. Na szczęście w porze naszego głównego posiłku, po pewnych poszukiwaniach, da się smacznie zjeść. Najpopularniejsze są najróżniejsze ciasteczka z ciasta francuskiego nadziewane serem, wędliną lub budyniem. Kosztują grosze. W niektórych kawiarniach można kupić Bife a cafe – miękki befsztyk z sosem śmietanowym, frytkami i jajkiem sadzonym. Portugalczycy bardzo lubią Bacalhau a Bras – jajecznicę z kawałkami solonego dorsza, ziemniakami i cebulą, ale nikt z naszego  towarzystwa nie miał ochoty tego spróbować.  No i bezapelacyjnie wyśmienite są tamtejsze, portugalskie wina. Zamówiliśmy je nawet we włoskiej restauracji (pyszne jedzenie, takie jakie powinno być u „Włocha”) a kelner, specjalny od win, pokiwał głową z pełnym zrozumieniem dla naszego wyboru.

Pierwszy portugalski obiad zjedliśmy na rue Portas S.Antao – ulicy gdzie w każdym domu jest restauracja. Zamówiliśmy najsłynniejszą portugalska zupę – saldo verde czyli zupę zieloną (z jarmużu), krewetki smażone z czosnkiem i sardynki z rusztu z ziemniakami. Dania kosztowały po 12 i 13 euro. Zupa  smakowała podobnie jak nasza szczawiowa, dobre były krewetki, choć  na jeszcze smaczniejsze trafiliśmy w Sintrze „u Chińczyka”. W polskich chińskich restauracjach też można zjeść krewetki, ale nie umywają się do portugalskich. Sardynek nie polecam. Pieczone są w całości z głową i wnętrznościami, trzeba mocno się nadłubać, by poczuć ich przyjemnie pikantny smak. Na ulicy tej jest też restauracja z kuchnią regionalną prowadzona przez… Rosjankę – dostaliśmy od niej niewielki rabat i gratis po kieliszku Porto, jako bracia Słowianie. Króluje tam dorsz (ulubiona ryba Portugalczyków) a poza nim mięso wieprzowe i jagnięcina duszone w czerwonym winie – pychota.

Warto pamiętać, że dobrym miejscem na spróbowanie kuchni portugalskiej  w godzinach naszego obiadu jest centrum Vasco da Gama, nowa część Lizbony, sąsiadująca z największym w Europie Oceanarium. Są tam bary i restauracje chyba ze wszystkich stron świata, ale polskiej nie ma. Spotkaliśmy natomiast kelnera, który rozpoznał nasz język. – O Polacy, hello -  powitał nas „po polsku” – byłem w Krakowie, poznałem tam Agnieszkę super girl, jadłem u niej zupę, taką na żu… – żurek – podpowiedzieliśmy – O właśnie – ucieszył się. – Super soup.

Z tej scenki wynika też, że w Portugalii można z łatwością porozumieć się po angielsku.

 

Piliśmy czerwone i białe wina, nie trafiając na niesmaczne. Jeśli ktoś pojedzie do Portugalii jesienią może spróbować vinhos  verdes  – wina zielonego, bardzo młodego, które pija się zaraz po wyprodukowaniu.  Smakowało nam też portugalskie piwo, natomiast Porto – narodowy trunek Portugalczyków jakoś nam nie szło, zbyt „ciężkie”. Kupiliśmy je więc na prezenty. Trzeba wiedzieć, że Porto jest wiele gatunków, wszystkie słodkie ( nawet te nazywane wytrawnymi) i mocne (do porto dodaje się brandy), aczkolwiek najmniej słodkie jest białe (ma kolor słabej herbaty). Porto jest wszędzie nawet w maleńkich sklepikach, gdzie można kupić je na kieliszki (2 euro za lampkę), ale są też specjalne sklepy z winem a w nich Porto leżakujące 40 i więcej lat. Nie na polską kieszeń.

Ulica z restauracjami (choć lokale są wszędzie, dosłownie na każdym kroku) mieści się w dzielnicy Baixa, tutaj też jest największy lizboński deptak – ulica Rua Augusta, cała wyłożona mozaiką z kamieni. Tak zresztą wygląda większość chodników i placów w Lizbonie . Skwerku z drzewami i trawą trzeba się naszukać, może właśnie dlatego w mieście tym prawie nie spotyka się psów?

Na Rua Augusta można kupić różne pamiątki i prezenty, przede wszystkim koguty z wielkimi grzebieniami, misternie haftowane serwetki i liczne kafelki pokryte biało – niebieskimi wzorami. Kafelki spotyka się zresztą co krok – wyłożone są nimi fasady domów, bramy, obramowania okien, w ogóle  co się tylko da pokrywa się kafelkami. Jest również Narodowe Muzeum Azulejos, czyli muzeum płytek ceramicznych, a w nim dwa piętra sal z azulejos, od  najstarszych – wyrabianych przez Maurów - po współczesne. Muzeum znajduje się w renesansowym pałacu z krużgankami i cienistym patio. W tym patio pod ścianami rosną bujne rośliny, szemrze  fontanna, a z głośnika od czasu do czasu ćwierka ptak – może papuga? Portugalczycy bowiem czują wielki sentyment do Brazylii, ojczyzny papug i swojej niegdysiejszej kolonii. Przyjemnie się tam siedzi przy winie, do którego podają ser.

Smak tamtejszego najsłynniejszego sera Serra to kolejne niezapomniane, portugalskie przeżycie, trudno go porównać z innymi serami, może najbardziej przypomina gorgonzolę z podwójnie skondensowanymi smakami?  Jest pikantny, ale ma w sobie trochę słodyczy. Wyrabiany jest zimą z mleka owiec, pasących się tylko w wysokich Górach Gwiaździstych, z dodatkiem ostu. Najsłynniejszy łagodny ser  to Monte  z mleka krowiego i owczego o kremowej konsystencji.

 

Jeśli sobota to fado

Na posłuchanie tych pieśni Lizbony trzeba iść do dzielnicy Alfama. Alfamę założyli Maurowie na jednym ze wzgórz Lizbony. W ich czasach wąskie uliczki, stromo spadające od twierdzy Maurów ( obecnie  Castelo de Sao Jorge )  w stronę brzegu rzeki  stanowiły całe miasto. Te uliczki do dziś pozostały, ale zamiast Maurów są tawerny, w których śpiewa się fado, pieśni powstałe w Lizbonie, wyrażające tęsknotę i smutek. Chcieliśmy usłyszeć autentyczne fado, a nie produkt dla turystów. Wykombinowaliśmy, że takie właśnie będzie w małym lokalu, wyglądającym na najbardziej plebejski, odwiedzany przez wyłącznie miejscową ludność (tak nas zapewniał właściciel).  Wybraliśmy małe, obskurne  mieszkanie (pokój połączony z kuchnią)  ciasno zastawione stołami. Zaczęli schodzić się „miejscowi” goście: Japończycy, Francuzi, jeszcze jacyś no i my, też nie Portugalczycy. Jedzenie było tak niedobre, że nie ma sensu o nim pisać, wino gorsze niż gdzie indziej, choć ciągle smaczne bo portugalskie. Pełni obaw czekaliśmy na występ artystki – Lucindii. Wreszcie w przejściu między kuchnią, a pokojem pojawiła się duża brunetka nie pierwszej młodości, o posągowych kształtach i zaśpiewała (bez mikrofonu)… a nam ścierpła skóra z wrażenia. Bo fado wyraża emocje, a Lucinda była nimi naładowana i miała głęboki, dźwięczny głos.
Równie pięknie oraz „autentycznie” śpiewające artystki i artystów usłyszelibyśmy w lepszym i ładniejszym lokalu, a ponadto dostalibyśmy w nim smaczniejszą kolację, a także zobaczylibyśmy parę tańczącą do pieśni fado. Wszystko to kosztowałoby nas, może,  o 20 euro na osobę więcej. No, ale zachciało nam się ludowości więc do hotelu wróciliśmy głodni. Na szczęście mieliśmy kabanosy, bez których żaden Polak nie wyrusza w zagraniczną podróż. Pamiętajcie więc,  idźcie na fado do lokalu polecanego przez przewodniki. Nawet zaglądaliśmy przez oszklone drzwi do takiego, nazywał się Parreirinha de Alfama, miał atrakcyjny, „mauretański” wystrój, ale  wydał nam się za bardzo nastawiony na turystów, tymczasem turyści byli w każdej z tawern.

 

Królewskie dacze nad oceanem

Z Lizbony pociągiem pojechaliśmy do Sintry, w niej spędziliśmy ostatni nasz dzień w Portugalii. Miasto leży nad oceanem na granitowych, wysokich wzgórzach, wśród głębokich jarów i źródeł czystej wody. Było ulubionym miejscem letniego wypoczynku królów Portugalii. W 1995 roku wpisane zostało na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Nad uliczkami biegnącymi albo ostro w górę, albo ostro w dół górują dwie stożkowate wieże. Są to po prostu olbrzymie kominy wychodzące z kuchni królewskiego pałacu. Tę „daczę” wzniósł Jan I Wielki  pod koniec XIV wieku i pozostała ona letnią rezydencją królów aż do lat 80 tych XIX wieku. Dzisiaj budowla nazywa się Palacio Nacional de Sintra i jest w niej muzeum. Jednak najdziwniejszym pałacem jest Palacio da Pena wzniesiony na najwyższym szczycie Serra de Sintra. Można go nazwać ekstrawaganckim albo spełnionym snem szalonego architekta. Czego tam nie ma; i mauretańskie wieżyczki, potwory podtrzymujące okna, krużganki, tarasy, fosy. Wybudowany został dla małżonka królowej Marri II i stanowił spełnienie jego marzeń. Ferdynand II był artystą i chyba miłośnikiem bajek.

W Sintrze naprawdę można zwiedzać i zwiedzać jak ktoś lubi. Można spacerować po ogrodach rosnących na zboczach gór i pić z fontann, gdyż wytryska z nich źródlana woda. Można też usiąść w kafejce, by przy lampce sangrii spróbować miejscowego przysmaku: queijdas de Sintra, czyli serowych ciasteczek z cynamonem.

 Z Sintry odchodzą autobusy wiozące turystów na nadmorskie plaże, a także na najdalej wysunięty na zachód punkt Europy – przylądek Roca. Stoi tam latarnia wzniesiona na 140 metrowej skale, pod latarnią zatrzymują się turyści, robią zdjęcia i natychmiast  odjeżdżają, bo poza tą latarnią i ponurą skałą nic tam nie ma.

 

Dodatkowe informacje

Lecieliśmy liniami Centralwings. Bilet w obie strony kosztował 660 PLN. Doba hotelowa (trzy gwiazdki) kosztowała 76 euro za pokój 2 osobowy z obfitym śniadaniem.  Hotel znaleźliśmy na stronie WWW.hotelowerezerwacje.pl. – to bardzo wygodna forma rezerwacji. Można na mapce wybrać adres hotelu – polecam blisko stacji metra , obejrzeć zdjęcia wnętrz hotelu i dowiedzieć się czy jest wliczone w cenę śniadanie. To wszystko działa, sprawdziliśmy. W Portugalii byliśmy w kwietniu, tuż przed  rocznicą Rewolucji Goździków (25 kwietnia), która bezkrwawo obaliła dyktatora  Antonio Salazara i dała początek demokracji. Stało się to w 1974 roku. W 1986 Portugalia przystąpiła do Unii Europejskiej.

W Lizbonie w kasach metra można kupić bilet kilkudniowy na komunikację miejską. Nasz kosztował 14 euro od osoby ( 4 dni ). „Zwróciło” się to nam już w pierwszej połowie pierwszego dnia pobytu.  Bilet ważny jest na metro, autobusy, tramwaje, promy, także na komunikację podmiejską np. autobusy w Sinatrze. Pojedynczy bilet,  na jeden przejazd kosztował 1,30 euro.

  

Styl manueliński

Styl architektury, który rozkwitł w XVI wieku w czasach panowania Manuela I i wielkich odkryć geograficznych. Manuel był najzamożniejszym portugalskim królem. Styl, nazwany od jego imienia, charakteryzuje się bogatą dekoracją, której motywy zaczerpnięte są z żeglarstwa (liny, węzły żeglarskie, instrumenty nawigacyjne), morskiej flory i fauny.

 

 

Tekst: Zofia Zubczewski

Zdjęcia: Stefan Zubczewski

 

 

 

 

Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 13:24