Kamperem od Gdańska po Frombork (z kotem oczywiście) Drukuj Email
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
czwartek, 04 października 2018 17:51

Kamperem od Gdańska po Frombork

Trasę drugiej podróży kamperem ułożyliśmy pod dwa ważne wydarzenia: dziesięciolecie Łukasza Krajewskiego, twórcy hausbotingu w Polsce, które obchodzone było w Rybinie, w bazie jego firmy o nazwie Żegluga Wiślana oraz zaproszenie Wandy i Henryka Siwoniów do Gdańska na święto Dolnego Miasta – dzielnicy, w której urodziła się Wanda. Po dwóch intensywnych dniach i nocach, wypełnionych towarzyskimi atrakcjami pojechaliśmy na wschód, wzdłuż brzegu Zalewu Wiślanego aż do Fromborka; a mogliśmy pojechać dalej, gdyby nie nasza kotka, która „powiedziała” w piątek, że ma dosyć tej podróży. Chce wrócić do Wojnowa. Zatem w sobotę wróciliśmy.
Podróżowaliśmy osiem dni, przejechaliśmy 583 km.


Nasza Franka w marinie Jacht Klubu w Elblągu

Z Wojnowa do Rybiny – 230 km.

Drugiego września, w dniu imienin mojego męża, czyli Stefana vel Funia o godzinie 12.00 wyruszyliśmy z Wojnowa w stronę Bałtyku. W mazurskich lasach zaczynała się złota jesień, lecz nie pojawiły się jeszcze grzyby, którymi zresztą nie byliśmy specjalnie zainteresowani. W połowie lipca w naszej okolicy wysypały się na krótko (może na tydzień) prawdziwki, w ogromnych ilościach, o ile trafiło się na odpowiednie miejsce. Ja trafiłam. W ciągu dwóch, krótkich wypraw do lasu zebrałam ponad 200 samych zdrowych prawdziwków. Mam wiec już zapasy na cały rok, a może nawet na dłużej.
Jechaliśmy oczywiście we trójkę. Kotka Kitka spokojnie rozsiadła się na moich kolanach i ciekawie wyglądała przez okno. Głośna praca silnika diesla oraz nierówności drogi nie robiły na niej wrażenia. Pędziliśmy 80, a nawet 90 km/h ciągnąc za sobą mniejszy lub większy ogon samochodów. Włączyliśmy lodówkę (podczas jazdy pobiera ona prąd z akumulatora) zapakowaną zapasami, gdyż tym razem miałam zamiar gotować na gazowej kuchence w kamperze. Podczas poprzedniej podróży codziennie jedliśmy w restauracjach, co nie szczególnie wyszło nam na zdrowie. Teraz więc postanowiłam lepiej zadbać o nasze przewody pokarmowe.
Przed Olsztynkiem, w pobliżu Swederek (gdzie jest camping dla kamperów) nad rzeczką Marózką zatrzymaliśmy się na „lanczyk”. Funio zaparzył kawę w ekspresiku stawianym na kuchence gazowej, ja zrobiłam pyszne kanapeczki, Kitka zasnęła, Marózka szemrała romantycznie i migotała zachęcająco, płynąc w tunelu gałęzi zwisających nad jej powierzchnią. Rzeczka ta wchodzi w skład szlaku spływu kajakowego biegnącego przez pięć jezior (od Plusznego po Poplusz) i jeszcze dwie inne rzeki (Łynę oraz strugę Poplusz). Ma tylko 24 km długości.
- Wiesz Funio – powiedziałam - chciałabym tu kiedyś wrócić kamperem, żeby przepłynąć ten szlak kajakiem.
- Zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiała zrobić to sama – odpowiedział mój mąż. – Ja nienawidzę kajaków.
O.K popłynę sama. Nie kiedyś, lecz jak najszybciej. Jestem bowiem w takim wieku, że powinnam szybko realizować marzenia, aby zdążyły się spełnić, lub nie marzyć wcale. Dzisiaj ruszamy dalej. Za Olsztynkiem zaczyna się droga szybkiego ruchu nr. 7. Mimo, że nasza Frania była najwolniejszym samochodem na tej znakomitej trasie żaden kierowca nie okazał nam zniecierpliwienia. Wydawało mi się, że wręcz przeciwnie, że życzliwie patrzą na stary kamper, który toczy się pogodnie, bez pośpiechu. Aczkolwiek najwięcej sympatii okazali nam bezdomni panowie, gdy kilka dni później przejeżdżaliśmy przez Dobre Miasto. Stali pod sklepem spożywczym. Zarośnięci krzaczasto, obładowani plastikowymi torbami ze swym dobytkiem (jak przypuszczam), ewidentnie skacowani, wpatrywali się w naszą Franię z zachwytem, uśmiechali do niej całą gębą. Entuzjastycznie zamachali rękami, gdy ich pozdrowiłam z za szyby. Może myśleli o kamperze podobnie jak ja, że jest to dom, w którym nie czujesz się zamknięty, nie ogranicza on swobody poruszania się. Przemieszczasz się, a jednocześnie ciągle jesteś w swoim mieszkaniu.
Między Elblągiem, a Nowym Dworem Gdańskim zrobiło się trochę tłoczno na szosie. Funio ze dwa razy zjeżdżał na pobocze, gdy widział, że ciągnie się za nami długa kolejka samochodów nie mogących nas wyprzedzić.
- Mężu – powiedziałam – jaki jest z ciebie kulturalny kierowca.
- E tam, zaraz kulturalny – odpowiedział, z męską szorstkością, odrzucając mój komplement. – Po prostu nienawidzę jak mi ktoś „siedzi na ogonie”.
Za Nowym Dworem zjechaliśmy z „siódemki” na malownicze drogi lokalne o całkiem dobrej nawierzchni, biegnące przez Żuławy. Mijaliśmy domy podcieniowe, charakterystyczne dla tego regionu, trzcinowiska, zaorane pola, małe stawy otulone mgiełką. Około siedemnastej dojechaliśmy do Rybiny – miejscowości usytuowanej tam, gdzie ze Szkarpawy wypływa Wisła Królewiecka. Obie rzeki wpadają do Zalewu Wiślanego. Pierwsza na jego południowym krańcu, obok ujścia Nogatu, a druga na północnym, blisko Mierzei Wiślanej. Swego czasu przepłynęliśmy barkami oba te szlaki (opisałam je w swojej książce, zatytułowanej „Wpuszczeni w kanał”). Patrząc teraz z brzegu, oczami wyobraźni widziałam je do końca: przykrytą wielkimi liśćmi grzybieni Wisłę Królewiecką (stanowiącą niegdyś pruską trasę do Królewca), obrośniętą trzcinami Szkarpawę. Zatrzymaliśmy się w wygodnej, nowej marinie, z której mieliśmy widok na oba mosty zwodzone przerzucone przez rzeki, oraz (z prawej strony) na szczególny, zwodzony kolejowy most: nie podnosi się on, lecz obraca na wielkim walcu wbitym w dno. Szybko zameldowaliśmy się w recepcji, dostaliśmy klucz do sanitariatów (nowych i czyściutkich) podłączyli do prądu, uiścili opłatę (50 zł za dobę, za dwie osoby, podobnie kosztowały nas pozostałe kampingi) i przeszli przez most nad Wisłą Królewiecką do mariny – bazy Żeglugi Wiślanej, czyli firmy Łukasza Krajewskiego. Goście ciągle się jeszcze zbierali, ale kiełbaski już smażyły się na ruszcie, drinki krążyły, a Czesi (klienci Żeglugi Wiślanej), rozgoszczeni na ławkach śpiewali przy wtórze gitar te swoje urocze piosenki. Na wstępie uprzedzono mnie co do dwóch kwestii: po pierwsze mam pilnować swojego kieliszka, bo każdy dostaje tylko po jednym, więc jak zgubi to zostanie bez niczego. Opróżniony kieliszek trzymałam więc w kieszeni. Po drugie Czesi powiedzieli, że nie są Czechami lecz Morawianami w związku z czym proszą, aby się do nich odpowiednio zwracać. Ponieważ nie miałam pojęcia jak się powinnam zachować, zwracałam się do nich po polsku. Powiedzieli mi w swoim języku, który brzmiał jak czeski, że wynajęli barkę na tydzień, aby popłynąć do Elbląga i Malborka. O godzinie 20.00 Łukasz odsłonił tablicę wmurowaną w spory głaz. W ten sposób zapisał dla potomności kto i kiedy przywrócił na Żuławach żeglugę turystyczną, wytyczył szlak Pętli Żuławskiej i wprowadził nań flotyllę barek własnej konstrukcji. To był właśnie on, a także jego współpracownicy, przyjaciele, koledzy oraz osoby wspierające go (wśród nich Funio i ja) urzeczone pasją z jaką Łukasz realizuje swój plan – marzenie. Marzenie o pływaniu polskimi hausbotami po Polsce, a także poza jej granicami.
Wróciliśmy do Franki dobrze po północy. Ubrałam Kitkę w szeleczki ze smyczą i wyniosłam na zewnątrz na spacer. Kotka była wyraźnie zdezorientowana. Obeszła wokół samochód na przygiętych nóżkach, gotowych do nagłej ucieczki, po czym wskoczyła do środka. Nie chciała więcej chodzić. Poszliśmy więc wszyscy spać.

Z Gdańska do Elbląga przez Jantar – 50 km.

W niedzielę przed południem wyruszyliśmy z Rybiny do Gdańska. Nad Żuławami unosiły się rzadkie mgły, tworząc prawie przezroczyste chmurki. Poprosiłam Funia, żeby sfotografował ten widok. Zatrzymał się niechętnie i pstryknął kilka zdjęć.
- Nienawidzę takich chmurek – podsumował całą akcję. – Wyglądają kiczowato.
W Mikoszewie przepłynęliśmy promem przez Przekop Wisły. Za Franię zapłaciliśmy 18 zł czyli tak, jak za samochód, podczas gdy za kamper przekraczający gabaryty furgonetki płaci się 40 zł. W Sobieszewie, jadąc przez most pontonowy, obok którego buduje się stała przeprawa, przejechaliśmy przez Wisłę. Do Gdańska dotarliśmy w porze obiadu i od niego zaczęliśmy obchody Święta Dolnego Miasta – dzielnicy Gdańska, która w dzieciństwie Wandy (Wanda i Henryk są obecnie mieszkańcami Wojnowa i naszymi kolegami) wyglądała prawie jak wieś, a obecnie zmienia się w obszar eleganckich domów. Wanda opowiadała nam gdzie się kąpała w odnogach Wisły, gdzie chodziła na łyżwy, jak bawiła się „na murkach” czyli ruinach domów zburzonych przez Armie Czerwoną, w której kamienicy (dzisiaj opuszczonej, przeznaczonej do rozbiórki) urodziła się itd. Bez jej opowieści nie dostrzegłabym jak bardzo w ostatnich latach zmienił się Gdańsk ( w te zmiany zaangażowane są dotacje unijne). Można właściwie powiedzieć, że jest na nowo budowany, przynajmniej w okolicy portu oraz starych spichlerzy.
Wieczorem zaczął się właściwy festyn: parady mieszkańców przebranych w historyczne stroje, koncerty oraz tańce. Nasi koledzy uwielbiają tańczyć. Na parkiecie spotkali wielu swoich znajomych z lat młodości (w Wojnowie mieszkają dopiero od lat 80.), także Henia, wielbiciela tańca. – Heniu – wykrzyknęli na jego widok – przecież masz chory kręgosłup. Uważaj...
- Co tam kręgosłup – wykrzyknął Henio – dzisiaj nasmarowałem się różnymi maściami. Cierpiał będę jutro. Chodź Wanda – zawołał, ciągnąc Wandę w tłumek szalejący przy piosenkach zespołu Bony M.
Ja również lubię się pokręcić, zwłaszcza przy starej muzyce. A Funio?
– Nienawidzę tańczenia – powiedział. – A jeszcze bardziej nienawidzę festynów...
W poniedziałek, nie tak znów rano, wyruszyliśmy do Jantaru. Tam z kolei czekał na nas Paweł Kapuściński, nasz kolega od czasów, gdy wszyscy byliśmy dziennikarzami na etatach firmy RSW Prasa-Książka-Ruch, a Paweł (do stanu wojennego) pracował z Funiem w jednej redakcji, czyli w „Życiu Gospodarczym”. Teraz (emeryt jak my) kupił sobie wygodną przyczepę (gdy dowiedział się, że nabyliśmy kampera) i rozbił się na kampingu o nazwie Młody Delfin na ulicy Rybackiej. Był bardzo zadowolony z tej „miejscówki”. Gorąco nas namawiał, abyśmy przyjechali, posiedzieli... z Gdańska jest przecież niedaleko. Zatem jedziemy. Znowu most pontonowy, prom, Jantar już wyludniony, gdyż w poniedziałek zaczął się rok szkolny.
Na kampingu Młody Delfin mogliśmy wybrać sobie miejsce, jakie chcemy. W cenę pobytu wliczone było korzystanie z toalet, pryszniców (ciepła woda bez ograniczeń) oraz kuchni wyposażonej w kuchenki gazowe, zlewozmywak oraz lodówki. Wszędzie wysprzątane. Nic tylko gotować. Na razie jednak Paweł zabrał nas na plażę. Morze falowało łagodnie, było bardzo ciepło i raczej pusto. Na plaży emeryci, kuracjusze z miejscowego sanatorium oraz rodziny z małymi dziećmi. Siedzieliśmy na piasku, wpadając w rodzaj medytacji czy może stuporu jaki powoduje widok biegnących bez końca fal i ich szum. Trochę rozmawialiśmy ale wkrótce położyliśmy się na piasku, zapadając w płytką drzemkę. Cudowna sprawa, zwłaszcza po dwóch z rzędu imprezowych nocach. Obudziły nas żołądki przyzwyczajone do tego, że Polacy około 15.00 godziny jedzą obiad. Co robić, wrócić do kampera, żeby, zgodnie z zamierzeniami, coś ugotować, czy wstąpić do nadmorskiej restauracji na smażonego dorsza?
- To przecież bez sensu, być nad morzem i nie zjeść ryby – zauważył Funio. – Nienawidzę, gdy okazje na drobne przyjemności przechodzą mi koło nosa.
Zgodziłam się z nim natychmiast, gdyż nie przepadam za gotowaniem obiadów. Robię to co dziennie (z bardzo krótkimi przerwami) od 46 lat. Zatem gotowanie w kamperze odkładamy na jutro. W Jantarze było nam tak dobrze, że postanowiliśmy zostać na jeszcze jeden dzień, czyli wtorek. We wtorek poszliśmy w prawo na daleką wycieczkę brzegiem morza aż do Stegny. Trochę nas to zmęczyło, mimo że po drodze poleżeliśmy z godzinkę na piasku.
- Nienawidzę leżenia na plaży – powiedział Funio , gdy ruszyliśmy dalej – piasek wszędzie wchodzi.
W Stegnie tuż przy plaży zobaczyliśmy restaurację. Głupio byłoby przejść obok niej w porze późnego obiadu. Weszliśmy zatem, zamówili... smażonego dorsza. Gotowanie w kamperze może poczekać. Mamy bardzo dobrą lodówkę, podłączoną aktualnie do prądu 220 wolt, zapasy jedzenia pozostają bezpieczne. Wróciliśmy na kamping elektrycznym pojazdem, przypominających tramwaj dla dzieci. Bilet kosztował 8 zł od osoby. Funio poszedł do hotelu „Bursztynowy Dom”, w którym bardzo miłe kierownictwo udostępniło mu internet. Mój mąż bardzo źle się czuje, gdy nie może sprawdzić poczty, oraz naszego portalu „Babcia Polka”. Ja poszłam do Kitki zamkniętej w kamperze. Zeszłego wieczoru wyszłam z nią na spacer. Kotka była oczywiście na smyczy. Poruszała się, a właściwie pełzła na ugiętych nóżkach, bardzo ostrożnie. Zatrzymywała się co kilka metrów, czaiła, nadsłuchiwała, słowem ona była cała podekscytowana, a ja nudziłam się niemiłosiernie. Wytrzymałam godzinę. Chodziłyśmy blisko ogrodzenia, pod drzewami, chowając się w cieniu przyczep zostawionych chyba na zimę. Jakby nas ktoś obserwował, widziałby tylko mnie (Kitka jest melanżowa z przewagą czarnego koloru) i pomyślał, że coś knuję. Teraz gdy weszłam do kampera nie zobaczyłam kotki. Szybko zerknęłam na okna – były tylko uchylone a na dodatek zasłonięte moskitierami. Gdzie jest kot? Na górnym łóżku, znajdującym się nad szoferką, zakopany w pościeli. Jak zejdzie? Czy powinnam rozłożyć drabinkę, po której ja wchodzę na łóżko? Nie wiem. Na razie nasypię dla niej suchego pokarmu do miseczki. Pokarm zagrzechotał charakterystycznie. Kitka wystawiła pyszczek z za poduszki, jej wielkie oczy zaświeciły na zielono. Wyczołgała się leniwie, a potem hyc! Zeskoczyła na oparcie fotela, a z niego na podłogę obok miseczki. Zrozumiałam, że drabinki są tylko dla ludzi. Kitka w poprzedniej podróży nie wchodziła na górne łóżko. Teraz odkryła to miejsce. Bardzo jej się spodobało. Spędzała tam również noce, pozostawiając mi bardzo mało miejsca na nogi i budząc niezadowolenie Funia. Funio bowiem, generalnie nienawidzi kotów, ale z Kitką lubi spać.
Godzinę przed zachodem poszliśmy jeszcze raz na plażę, żeby zobaczyć jak słońce „topi się” w morzu. Usiedliśmy na pomoście, w gronie osób, w większości emerytów, zwróceni w stronę słońca. Wczoraj również tak siedzieliśmy, ale „filmowego” zachodu nie było, gdyż nadciągnęły chmury. Dzisiaj była lepsza pogoda, więc przedstawienie powinno się udać. Patrzymy zatem.
- Wiesz Funiu – powiedziałam do męża - gdy tak tu siedzę i patrzę na zachód, to przypomniał mi się przyrodniczy film o białych niedźwiedziach. Wynikało z niego, że misie również siadają nad brzegiem morza i wpatrują się w zachodzące słońce, co zdaniem biologów świadczy o bogatym życiu wewnętrznym tych zwierzaków. A co można powiedzieć o emerytach, którzy tak siedzą jak niedźwiedzie?
- O emerytach można powiedzieć, że mają dużo czasu – odparł Funio. – Z tym, że ja nienawidzę długiego siedzenia w jednym miejscu.
Słońce tymczasem obniża się jak powinno – różowe chmury, ogniście pomarańczowe smugi – będzie Oskar. Lecz niestety, spektakl zaczyna się psuć. Z nad wody podnosi się bury tuman. Zasłania słońce. Wszystko rozmywa się w brzydkiej szarości. Nici z pięknego zachodu, na pociechę można napić się piwa. Do baru jest niedaleko. Można też zostać w Jantarze jeszcze jeden dzień, zwłaszcza gdy się jest emerytem podróżującym z własnym domem. Zostaliśmy więc na środę. Poszliśmy na spacer, dla odmiany w lewo, w stronę Przekopu Wisły, po południu na zachód Słońca, który się znów nie udał. W czwartek rano opuściliśmy Jantar. Naszym celem był Elbląg, a w nim zwiedzenie Muzeum Archeologiczno - Historycznego oraz wizyta w kinie. Skąd taki program? W Elblągu byłam trzy lata temu, pierwszy raz po upadku PRL. Płynęliśmy barką wynajętą od Łukasza Krajewskiego szlakiem Pętli Żuławskiej. Zachwyciło mnie odbudowane Stare Miasto, a zaciekawiło Truso, o którym pierwszy raz przeczytałam. Dzieje Truso można porównać z dziejami Troi, czyli bogatego miasta, które znika z powierzchni ziemi, pozostawiając po sobie tylko opowieści.
Osada Truso założona została w VIII wieku przez Prusów, zwanych także Estami i szybko urosła do dużego portu morskiego. 200 lat póżniej już jej nie było. Pochłonęło ją bagno, a brzeg Zalewu Wiślanego odsunął się na północ o przeszło 30 km. Truso przeszło do legendy, lecz ciągle ktoś szukał tego miasta. Znaleźć je udało się to dopiero Markowi Jagodzińskiemu w 1982 roku. Pozostałości Truso odkopano w okolicy wsi Janowo, opodal brzegów jeziora Drużno, kilka kilometrów na południe od Elbląga, bardzo daleko od morza. W Muzeum istnieje rekonstrukcja miasta oraz przedmioty wydobyte z ziemi. W 2015 roku nie udało mi się ich zobaczyć. Chciałam wiec odwiedzić Muzeum teraz. Funio co prawda powiedział, że nienawidzi zwiedzania muzów ale poszedł ze mną. I nie żałował, zwłaszcza, że oprócz „Skarbów Truso” ogląda się niezwykle poruszającą wystawę dziejów Elbląga. Zagładę Centrum, a zwłaszcza Starego Miasta w 1945 roku po wkroczeniu Armii Czerwonej i jego odbudowę za czasów, gdy przystąpiliśmy do Unii Europejskiej i korzystamy z unijnych dotacji.
A dlaczego kino? Bo kochamy kino i bardzo go nam brakuje, gdy mieszkamy na Mazurach. W naszej okolicy nie ma sali kinowej. Najbliższa jest w Ełku – 80 km, lub w Olsztynie – 100 km. W Elblągu zatrzymaliśmy się w Jacht Klubie „Wodnik”, tylko dlatego, że były wolne miejsca, gdyż w marnie tej nie ma stanowisk dla kamperów. Wieczorem spróbowałam zabrać Kitkę na spacer nad basen portowy. Było już ciemno, a w falującej wodzie odbijało się światło księżyca. Kotce nie spodobały się błyski. Wczepiła się we mnie pazurkami i powiedziała cichutko „miau”. Kitka bardzo rzadko głośno miałczy, przeważnie tylko otwiera pyszczek, czyli miauczy szeptem. Słyszalne miauczenie oznacza poważny problem. Odsunęłyśmy się więc od brzegu na trawnik. Na trawniku było już trochę mniej strasznie (dla Kitki) do czasu, gdy zaczął obchodzić nas w kółko miejscowy kot. Kitka nie spuszczała go z oka, a gdy zbliżał się za bardzo (jej zdaniem) cicho wyła. Nie wiedziałam, że koty potrafią wyć w tak specyficzny sposób: jękliwie, złowieszczo. Słysząc to wycie, miałam ochotę od razu wrócić do kampera, ale ona rozpłaszczyła się na kompoście skupiona na obserwacji nieznanego nam kota. On krążył. Ona wyła, a ja stałam jak ten głupek (chyba muszę zabierać ze sobą jakiś stołek na spacery z kotem, będę wtedy przynajmniej siedzieć...jak ten głupek). Trwało to z piętnaście minut. Wreszcie Kitka zerwała się, szorując brzuszkiem po trawie pomknęła do kampera (a ja za nią, uczepiona drugiego końca smyczy).
Dodam jeszcze, że właśnie minął szósty dzień naszej podróży, a mnie ciągle nie udało się ugotować obiadu w kamperze, gdyż w Elblągu poszliśmy do centrum handlowego z multikinem, a tam jak to w centrum, całe jedno piętro zajmują różne restauracyjki. Jak tu z nich nie skorzystać?

Z Elbląga do Fromborka – 49 km.

Zaprogramowaliśmy GPS na widokową trasę brzegiem Zalewu Wiślanego. Pierwszy przystanek miał być w Kadynach, wiosce położonej w sercu Wysoczyzny Elbląskiej. Warmia i Mazury usiane są nieoczekiwanymi wąwozami oraz wzgórzami przypominającymi Sudety. Te piękne struktury to dzieło lodowca, który cofając się na północ pozostawił po sobie malownicze zakątki. Wysoczyzna jest jednym z nich. W moim przewodniku autor tak o niej napisał: „Dajmy sobie szansę na przeżycie wspaniałych estetycznych doznań w dzikich ostępach bukowych lasów”. Daliśmy sobie szansę, mimo iż Funio poinformował mnie, że nienawidzi chodzić pod górkę.
GPS poprowadził nas do Jagodna, potem Kamienicy Elblaskiej na co raz gorsze drogi. Po lewej biegły tory kolejki wąskotorowej, a za nią połyskiwała szara toń Zalewu. Trasa była rzeczywiście widokowa, aczkolwiek tak trzęsło, że bałam się o całość kubeczków w szafce. Wlekliśmy się noga za nogą lecz dzięki temu mogliśmy dostrzec, że na brzegu roi się od nowych przystani, nowych parkingów i pensjonatów. Za Suchaczem nawierzchnia drogi poprawiła się więc już komfortowo dojechaliśmy do Kadyn. Zaparkowaliśmy pod szykownym hotelem – Kadyny Country Club Hotel i ruszyliśmy pieszą trasą turystyczną pod górę. Niestety nie jest ona dobrze oznakowana, raczej tak mniej więcej, lecz jak już wspomniałam nie rozstaję się z przewodnikiem. Trasa ma 8 km długości. Wiedzie na Górę Klasztorną gdzie znajduje się Zakon Braci Mniejszych Franciszkanów. U podnóża zabudowań klasztornych dostrzegliśmy rozległe pole namiotowe – idealne miejsce na postój w „dzikich ostępach”, a na tyłach klasztoru odnaleźliśmy wieżę widokową. Zeszliśmy w dół ścieżką wyłożoną drewnianymi schodami. Spacer zajął nam niecałe dwie godziny, był bardzo przyjemny, droga łatwa. Zakończyliśmy go pod Dębem Bażyńskiego, jednym z najstarszych dębów szypułkowych w Polsce (ma 700 lat) lecz najgrubszym - ponad 10 m. w obwodzie. Jego nazwa upamiętnia właściciela majątku kadyńskiego z XV wieku, przywódcę powstania stanów pruskich przeciwko Krzyżakom w 1454 roku i pierwszego gubernatora Prus z nadania króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka.
Kadyny (nazwa tej wsi w dokumentach pisanych pojawia się już w XIII wieku) po różnych perypetiach w 1898 roku stały się własnością króla Prus i cesarza niemieckiego Wilhelma II Hohenzollerna, który wykupił posiadłość za długi poprzedniego jej właściciela. Rodzina cesarska pokochała to miejsce, pielęgnowała je, upiększała i założyła słynną przez całe lata szkołę oraz fabrykę majoliki kadyńskiej, chrakteryzującej się naturalnym, bladoczerwonym kolorem (tzw. Cadiner Typ). Obecnie majątek kadyński (hotel spa oraz stadnina z lekcjami jazdy) i wytwórnia majoliki (nauka gancarstwa) znajdują się w prywatnych rękach. Doprawdy Kadyny są tak ładne (warto przejść się przez wioskę), że aż się chce tam pozostać na dłużej. Nas jednak coś gnało dalej, w stronę Tolkmicka: kilka kilometrów dobrą drogą, przez zalesione wzgórza oraz doliny.
Spodziewałam się zobaczyć niedużą wieś z dojściem do brzegów Zalewu, ale ni aż tak ładną i uporządkowaną. Nowy port z porządnym nabrzeżem, plaża w parku, ryneczek nastrojowy...W porcie można parkować kamperem, można wynająć jacht (350 zł za dobę plus 100 zł za sprzątanie) wykupić wycieczkę statkiem przez Zalew Wiślany do Krynicy i z powrotem. Miałam ochotę na taką wycieczkę lecz było już po sezonie, więc statki kursowały tylko na zamówienie.
Tolkmicko ma tę przewagę na Kadynami, że leży na brzegu Zalewu Wiślanego i posiada miejsca postojowe dla kamperów. Gdybyśmy więc w przyszłości dłużej pobyć w tej okolicy to najlepiej byłoby zaparkować w Tolkmicku, a do Kadyn robić sobie wypady np. na lekcje garncarstwa lub spacery doliną potoku Olszanki. Mój przewodnik przestrzega, że do doliny tej wiedzie karkołomne zejście ścieżką rzadko uczęszczaną, a więc prawie niewidoczną. Powinna to być interesująca trasa.
Po dwóch godzinach wałęsania się po Tolkmicku ruszyliśmy na wschód w stronę Fromborka według wskazań GPS – u. Poprowadził nas obrzeżem miejscowości drogą asfaltową, która szybko zamieniła się w gruntową. Pobocza porastały krzaki kojarzące się z australijskim buszem jaki oglądałam na filmach o krokodylu Dundee. Nasz kamper strasznie się kolebał na boki.
- Zawracam – orzekł Funio. – Nie będę słuchał GPS-u. Frania (czyli nasz kamper) nienawidzi takich dziur w nawierzchni, ja zresztą również ich nienawidzę. Znajdź proszę, normalną drogę, nie widokową.
Znalazłam ją bez trudu, gdyż nie rozstaję się z atlasem samochodowym. Musieliśmy wrócić do portu, a następnie pojechać na zachód do drogi nr.503. Tą drogą dojechaliśmy do Fromborka dojechaliśmy bardzo wygodnie. U wlotu do miasta znaleźliśmy kamping z miejscami postojowymi dla kamperów. Zatrzymaliśmy się na nim. Wreszcie zrobiłam obiad z produktów, które wieźliśmy w lodówce, ale znów nie w kamperze, lecz na ogólnie dostępnej kuchni gazowej. Na naszej kuchence Funio zaparzył jedynie kawę w ekspresiku – tygielku, taką, jaka najbardziej nam smakuje, po czym poszliśmy zwiedzić miasto. Wyobrażałam sobie, że Frombork jest perełką wśród miast w północno-wschodniej Polsce. Ma przecież takie wspaniałe zabytki – przede wszystkim budynki sakralne na Wzgórzu Katedralnym pochodzące z XIV wieku. W tutejszej katedrze w wakacje odbywają bardzo znane koncerty organowe (artyści grają na organach barokowych, jednych z najlepszych w Polsce), a w 2004 roku odnaleziono w niej grób Mikołaja Kopernika. Bo Frombork to miasto tego uczonego. Tutaj robił obliczenia (jego przyrządy można obejrzeć w Muzeum Mikołaja Kopernika) a także, zgodnie ze swym wykształceniem, praktykował jako lekarz. Doprawdy jest wiele powodów, by Frombork budził zachwyt, lecz nie sądzę aby tak było. Ładnie jest tylko na Wzgórzu Katedralnym poza nim chodzi się po zaniedbanej mieścinie. Najgorzej przedstawia się port – klepisko zasłane kamieniami, kurzem oraz śmieciami. Byłam tak rozczarowana wyglądem Fromborka, że odechciało mi się zostać w nim na sobotę, aby posłuchać słynnych organów (taki mieliśmy plan). W dodatku Kitka zrobiła się marudna. Wieczorem nie chciała spacerować, a w nocy miauczała. Jakby tego było mało w sobotę rano skończyła się piękna pogoda, nadciągnęły burzowe chmury. Postanowiliśmy więc wrócić do Wojnowa.

Powrót z Fromborka do Wojnowa – 191 km.

Wracaliśmy głównie przez Warmię, którą już trochę poznaliśmy, wybrałam więc trasę przez nowe dla nas miejscowości; zatem drogą nr. 505 ruszyliśmy do Młynar. Szybko przekonaliśmy się, że wyglądała ona tak, jakby wybrał ją GPS: dziurawa nawierzchnia ale piękne widoki. Stan drogi 505 jest chyba dobrze znany okolicznym mieszkańcom, gdyż prawie nikt (poza nami) nią nie jechał. Aż mnie to zaciekawiło i zaczęłam liczyć mijane pojazdy. Naliczyłam siedem samochodów, trzech rowerzystów i dwie babcie pchające dziecięce wózki. Przejechaliśmy przez znaną nam z poprzedniej podróży Ornetę do Dobrego Miasta. Tutaj zatrzymaliśmy się na zwiedzanie (gotycka katedra) oraz kawę drugo śniadaniową. Miasto jest bardzo ludne, gęsto zabudowane, zatłoczone samochodami. Można w nim zrobić dobre zakupy, można też zatrzymać się na moście przerzuconym przez Łynę. Rzeka ta w Dobrym Mieście jest już całkiem spora, patrzyłam na nią jak na dobrą znajomą. W poprzedniej podróży kamperem widziałam jej źródła – maleńkie strumyki ciurkające ze zbocza wąwozu znajdującego się niedaleko Nidzicy. Z Dobrego Miasta wyjechaliśmy w stronę Jozioran, drogą nr 593. Prowadzi ona przez krajobraz tak malowniczy, że samo przejechanie się tą trasą uchodzi za atrakcję turystyczną. Dalej skręciliśmy na południe. Do Wojnowa mieliśmy już bardzo blisko. Wróciliśmy o godzinie 16.00. Kitka już kilka kilometrów przed domem poznała, że wracamy. Wypadła z kampera zanim otworzyłam bramę. Przeskoczyła przez płot, wbiegła na trawanik, przeciągnęła się a potem usiadła i spojrzała na nas przez ramię: - Nienawidzę podróżowania – zdawał się mówić jej wzrok.
- Funio – powiedziałam do męża, który razem ze mną przyglądał się kotce - wygląda na to, że będziesz musiał uważać, co przy niej mówisz, gdyż słowa „nienawidzę” na pewno nauczyła się od ciebie.
- Niczego nie muszę – odparł Funio. – Nie zamierzam poświęcać się dla kota, w ogóle nienawidzę poświęceń, na ogół nie mają sensu. A podróże kamperem bardzo lubię. Zapowiedz Kitce, że będziemy jeszcze podróżować.


Tekst: Zofia Zubczwska
Zdjęcia: Stefan Zubczewski

Poprawiony: piątek, 05 października 2018 09:47