Rower: wstęp do autobiografii... Drukuj Email
Wpisany przez S.Z.   
niedziela, 03 czerwca 2018 08:14

Rower: wstęp do autobiografii. Od lekceważenia, przez akceptację aż po przyszłość nowoczesnego świata

3 czerwca został uznany przez ONZ Światowym Dniem Roweru. A wszystko to dzięki inicjatywie Leszka Sibilskiego, byłego kolarza polskiej kadry olimpijskiej i profesora socjologii w Montgomery College w Rockville. Ten ważny dzień zasługuje na przybliżenie historii i kulis powstawania tak popularnego dziś dwukołowego wynalazku, oddajmy więc głos samemu zainteresowanemu. W końcu kto lepiej może opowiedzieć o sobie niż sam rower w osobistych „rękopisach”.


 

Notatki z wyrwanej kartki z dziennika, znalezionej w którymś z wielu przepastnych magazynów w fabryce polskiej marki rowerowej KROSS w Przasnyszu po tajemniczym zniknięciu modelu elektrycznego Trans Hybrid i całej serii innych zdarzeń o nadnaturalnych charakterze. Zapiski publikujemy w oryginalnej formie, ufając słowom autora.

„Wiwat 3 czerwca!

Jak chyba u wszystkich, pierwsze moje wspomnienia są zamazane i zlewają się ze sobą, nie pozwalając na pewność, czy to autentyczna scena z mojego życia, jakiegoś filmu czy raczej wyobrażenie sobie sytuacji, którą wiele razy ktoś mi opowiadał. Na początku wyglądem w ogóle nie przypominałem pięknej, zgrabnej i wyposażonej w najnowsze zdobycze techniki maszyny, którą wszyscy znają dziś z wyścigów w telewizji, witryn sklepowych czy katalogów sprzedażowych. Zanim dojrzałem do działania, czyli wyjechania na drogę, słyszałem wiele o poważnych planach, jakie miał wobec mnie dziadek Leonardo da Vinci. Znany był z długich nocy spędzanych w swojej pracowni wśród koncepcyjnych szkiców, różnych szpargałów, kurzu i przyrządów geometrycznych. Szczególnie furorę zrobił później jego rysunek z 1493 r., na którym wyglądam jak rasowa... pokraka. Całe szczęście, że ostatecznie taki projekt mojego wyglądu nie przeszedł i musiałem jeszcze długo czekać, aż ktoś zdecyduje się mną pochwalić.
Tym kimś okazał się niemiecki arystokrata, konstruktor i inspektor lasów baron Karl Freiherr von Drais, który - by móc lepiej poruszać się po leśnych ścieżkach - zbudował mój pierwowzór i nawet zdążył go w 1818 r. opatentować (tu mała ciekawostka – opracował jeszcze m.in. maszynę do pisania i maszynkę do mielenia mięsa). Zostałem wtedy rodzajem drezyny, którą wprawiało się w ruch poprzez odpychanie się nogami. Dziś takie maszyny dalej są popularne w formie rowerków biegowych dla dzieci. Niewiele ponad 20 lat później zadebiutowałem jako trójkołowiec, a następnie jednoślad. To wtedy mogłem się już pochwalić zamontowanymi pedałami i napędem na tyle koło. Na napęd na przednie musiałem poczekać do 1845 r., a był on zasługą Gottlieba Myliusa i Philippa M. Fischera. Zaledwie 16 lat później francuski wynalazca i kowal (!) Pierre Michaux zbudował popularny welocyped z napędem na przednie, absurdalnie wielkie koło (Pierre, ty tak na serio?!). Nadal jednak brakowało mi ważnego i charakterystycznego atrybutu, aż w 1868 r. André Guilmet i Eugène Meyer opracowali napęd z przekładnią łańcuchową (łańcuch drabinkowy Galle’a). Niesamowicie mi ulżyło, bo wcześniej można mnie było porównać do gitary bez strun.
Z kolei w 1869 roku James Starley i William Hunter wynaleźli i opatentowali koło z drutowymi, rozciągliwymi szprychami. Wtedy koncepcyjnie nosiłem już dumne miano „bicykla” i czułem się coraz pewniej. Szczególnie na tle swoich dalekich, wielkich kuzynów - samochodów, wtedy zwanych automobilami. Mniej więcej w tym samym czasie dzięki Karlowi Benzowi i Gottliebowi Daimlerowi zaczęli oni zdobywać sławę za sprawą silnika spalinowego i lubili się ze mnie natrząsać – „dwukołowa łamaga”, „wolny jak ślimak wybryk techniki”, „bezcylindrowiec”. Bolało mnie to, ale wiedziałem, że szybko nadejdzie moment, gdy to ja będę górą. Cierpliwie czekałem na swoje pięć minut.
W drugiej połowie XIX wieku dojrzewałem coraz szybciej. To czas eksperymentów i nawet nie wiem kiedy dokładnie zyskałem napęd korbowy na tylne koło, a także za sprawą młodego angielskiego brygadzisty Jamesa Starley’a zaplatane do piasty szprychy. I to właśnie ten dżentelmen odpowiada za mój znany chyba wszystkim dziwaczny wygląd niczym z sennych wizji malarza-surrealisty, z olbrzymi przednim kołem i malutkim tylnym. No cóż, dorastanie to okres w którym każdy czuje się co najmniej nieswojo, jakby nie w swoim ciele... A w tym samym czasie moi złośliwi moto-kuzyni robili się coraz popularniejsi. Ale żebyście mogli zobaczyć miny na ich maskach, gdy wspomniany Starley wraz ze swoim kolegą Williamem Hillmanem przejechali na mnie ponad 160 km z Londynu do Coventry w ciągu jednego dnia, rozpędzając się momentami do 40 km/h. I udowadniając tym samym, że ich wynalazek działa bez zarzutu. Zemsta najlepiej smakuje na chłodno, bez ciepła rozgrzanego silnika.
Ale do rzeczy - w wersji zbliżonej do współczesnej pojawiłem się na świecie w latach 1884-1895. Brytyjski przemysłowiec John Kemp Starley zadbał wreszcie o to, żebym dostał dwa koła równej wielkości, kierownicę bezpośrednio połączoną z widelcem i tylne koło napędzane przekładnią łańcuchową. Następnie stopniowo dochodziły opony, dętki z wentylami, -dwu i trzybiegowe przerzutki w tylnej piaście oraz wynalazek wolnego koła. Zmienianie biegów na początku szło mi opornie ze względu na wszechotaczający brud i błoto, ale w miarę jak ulice stawały się coraz czystsze, fani dwóch kółek przekonywali się do takiego rozwiązania. Tak oto, udoskonalany tylko w detalach, „wjechałem” dynamicznie w XX wieku, by w 1932 r. zostać oficjalnie bohaterem sportów wyczynowych. Ależ to była duma! Potem już poszło gładko, pojawiłem się jako rower poziomy, „składak”, tandem, a w końcu w 1979 r. w postaci roweru górskiego. Czasami nie ma sensu silić się na fałszywą skromność, więc dodam tylko, że dzięki właśnie tej konstrukcji różnym śmiałkom udało się zdobyć szczyty będące poza zasięgiem innych pojazdów (np. w 1996 r. Polak Tomasz Swinarski wjechał na mnie na wiecznie pokryty śnieżną czapą Szczyt Lenina, położony 7134 m n.p.m.).
Następnie różni zapaleńcy rozwijali kolejne modele rowerów: MTB, szosówek, miejskich czy trekkingowych. Aż ostatecznie niedawno ja też doczekałem się napędu elektrycznego – baterii i silnika, stanąłem więc w jednym rzędzie z tak nowoczesnymi pojazdami jak samochody na prąd. Efekt? Już dawno temu wrosłem w społeczną tkankę. Wsiadają na mnie sportowcy, biznesmeni, seniorzy, hipsterzy, celebryci. Stałem się elementem mody. Jednocześnie w krajach zachodnich auta wyrzuca się z pokrytych gęstą warstwą smogu centrów miast, nakłada na ich wjazd opłaty i coraz wyższe cła na benzynę oraz nagłaśnia szkodliwość blaszanych paliwożernych bestii dla ludzkiego zdrowia oraz przyrody. Tak dwa kółka wygrywają z czterema.
No właśnie, od niektórych kuzynów, tak głośno wyżywających się na mnie i obnoszących się już od XIX w. ze swoimi cylindrami, doczekałem się nawet zdawkowych przeprosin. Teraz mam spokój, bo reszta już dawno zamknęła silnikowe klapy

/źródło - Gamma PR fot.Stefan Zubczewski/

Poprawiony: niedziela, 03 czerwca 2018 08:31