Moje Wojnowo - z klasztoru przez Rostek nad Krutynię Drukuj Email
Wpisany przez Ryszard Gałecki   
środa, 15 września 2010 14:54

Moje Wojnowo - z klasztoru przez Rostek nad Krutynię

 

Po kilku tekstach o Wojnowie, które ukazały się w "BP" , otrzymaliśmy wspomnienia od Ryszarda Gałeckiego – pierwszego Warszawiaka, który kupił w Wojnowie dom . Wspomnienia te z przyjemnością publikujemy...

altBył rok 1950, miałem 10 lat, gdy z rodzicami przyjechałem pierwszy raz na Mazury do Krutyni. Rok wcześniej był tam mój Ojciec Chrzestny, napisał: „Tam jest cudo, musicie pojechać”. Dał nam adres pod którym mogliśmy wynająć pokój, więc pojechaliśmy. Zamieszkaliśmy u pani Bąkowskiej, której dom stał przy drodze prowadzącej przez las z Krutyni do Gałkowa, nieopodal piekarni. Widziałem jak w każdy piątek, a może w każdą sobotę, do piekarni schodziły się gospodynie z całej Krutyni. Przynosiły do upieczenia swoje własne ciasta, które wkładały do pieca po tym, jak wyjęto z niego gotowy już chleb. Pani Bąkowska była panią domu i prowadziła bar, w którym można było stołować się, (mieścił się on tam, gdzie obecnie jest Dyrekcja Mazurskiego Parku Krajobrazowego) jej mąż natomiast prowadził kiosk Ruchu.
 

Jak w 50. latach wyglądały Mazury?

Mieszkańcy Krutyni przyjęli nas, wczasowiczów, bardzo życzliwie i ciepło, miło czułem się w ich otoczeniu.

Właściwie było pusto, mało ludzi. Zostali tylko ci, którzy nie uciekli przed rosyjskim wojskiem idącymi na Berlin i nie wyemigrowali za Odrę już po wojnie, w drugim rzucie, zdegustowani tym, co wyprawiała władza ludowa, czyli PRL-owska. Wszyscy urzędnicy byli wówczas z nadania, od sołtysa począwszy i niektórzy wprost panoszyli się, utrudniając innym życie.

Dwa lata później  w wakacje zrobiło się tak, że rodzice wcześniej, beze mnie, pojechali na Mazury. Ja byłem już harcerzem i w ramach zdobywania sprawności sam miałem do nich dotrzeć, a trzeba wiedzieć, że nie była to podróż ani łatwa, ani szybka. Jechało się pociągiem przez Olsztyn, Czerwonkę i Mrągowo, a potem pekaesem do Krutyni. altTrwało to całą noc z okładem. Rano dotarłem na miejsce, a tam zastałem liścik: „Ryszard! Jesteśmy w klasztorze Starowierów w Wojnowie. Pani Bąkowska wytłumaczy co i jak. Przyjeżdżaj. Rodzice”. Zatem wsiadłem na pożyczony rower i pojechałem przez Gałkowo, Zameczek oraz drewniany most na Krutyni, obok mojego teraz domu, którego wtedy nawet nie dostrzegłem. Nic nie wiedziałem o klasztorze, nigdy wcześniej nie słyszałem o Starowierach i Wojnowie. Jechałem  żwirówką dla rowerów. Dróżki takie ciągnęły się po obu stronach brukowanej drogi. Wszystkie domy pokryte były dachówką. W oknach stały kolorowe kwiaty w doniczkach, pewnie pelargonie. Nie było siatek, tylko drewniane płoty. Na podwórkach wielki porządek. Zatrzymałem się na górce, na pustym placyku, gdzie dzisiaj stoi pensjonat „Mewa” (na zdjęciu z prawej), popatrzyłem, a było tak: piękny dzień, w dole trzcinowisko bez końca, za nim wstążka rzeki Krutyni, dalej kawałek błękitnego lusterka – jezioro Duś i do tego wszystkiego odezwał się dzwonek sygnaturki. Cudo. Czy człowiek mógł chcieć więcej, mimo że był młody?

Zamieszkaliśmy w klasztorze w domku z czerwonej cegły (widać go na zdjęciu z lewej), który stoi do dzisiaj przy bramie z lewej strony. altKlasztor był wtedy otoczony wysokim, solidnym płotem z grubych desek. Od jeziora oddzielał go kawałek muru i również taki płot, właściwie palisada. Miał dwie mocne bramy, które o 22 godzinie były zamykane. Przed zamknięciem jedna z mniszek – Fima (Afima Kuśmierz) – chodziła po obejściu i wołała donośnie: „zamykaju bramu, zamykaju bramu”  jej głos niósł się po jeziorze. Musiałem szybko zwijać wędki i co sił wiosłować do brzegu. Jak człowiek nie zdążył, to musiał kombinować, jak przeleźć przez wysoki płot  niepostrzeżenie, i to z siatką pełną naprawdę dużych ryb! Co dziennie chodziłem na ryby, uwielbiałem to, a Duś to było wówczas eldorado wędkarskie. Czasem siostry zamawiały u mnie konkretne ryby, na przykład szczupaka – to przynosiłem szczupaka, albo karpia – więc karpia. Bez pudła.

Nie wiem w jaki sposób rodzice „odkryli” klasztor, ale przez wszystkie lata, które w nim spędziłem czułem się jak u Pana Boga za piecem. Może z jednym, małym zgrzytem. Było to gdzieś w okolicy 1956 roku. Rodzice dowiedzieli się, że władza ludowa chce zarekwirować większość gruntów klasztornych, a bezcenne, zabytkowe ikony już zabrała do Biskupca, niby do renowacji choć nigdy do klasztoru nie wróciły. Mój ojciec pomógł wtedy siostrom. Jak, nie wiem. Nic nam nie powiedział, tylko sam pojechał do Warszawy. Wrócił po trzech dniach (więcej niż połowę tego czasu spędził w podróży, gdyż samochodu nikt nie miał) i oświadczył, że władza odstąpiła od rekwiracji. Znów zapanował spokój.

W klasztorze przebywało kilka sióstr.

Dzisiaj żałuję, że mało interesowałem się ich życiem. Cóż, byłem chłopcem, zafascynowanym łowieniem ryb i innymi chłopięcymi sprawami. Opowiem więc tylko tyle, co mimo wszystko, przykuło moją uwagę.

Każda z sióstr miała swoje obowiązki. Ich przełożoną, czyli mateczką była Antonina Kondratiewna, już wtedy leciwa lecz ze śladami (jak to się mówi) wielkiej urody. Mateczka zaprzyjaźniła się z moją matką, czasem więc słuchałem jak sobie rozmawiały po rosyjsku. Moja mama skończyła seminarium nauczycielskie ze specjalizacją z języka polskiego, rosyjskiego i białoruskiego.  Dowiedziałem się zatem, że Antoninę przywiozła do Wojnowa jej matka. Dla młodej wówczas dziewczyny, było to coś w rodzaju zesłania, na pewno nie wymarzone miejsce pobytu. W bogatej rodzinie Kondratiewów doszło bowiem do sporów majątkowych. Chodziło o przejęcie spadku, w czym przeszkadzała osoba Antoniny. Kupiono więc dla niej klasztor (tak właśnie zrozumiałem), w którym została mateczką. Któregoś dnia usłyszałem jak Mateczka, z niewiarygodną goryczą, powiedziała do mojej mamy, patrząc na Dusia połyskującego za płotem :

- Ja już tyle w życiu łez wypłakałam, ile jest wody w tym jeziorze.

Mogę się tylko domyślać, że za tymi słowami kryje się osobista tragedia.

Mateczka wszystkim zarządzała. Była wykształcona, inteligentna, budząca respekt, ale z poczuciem humoru. Kiedyś zobaczyła jak w złym humorze wracam z wędkami. – Co się stało – spytała – czemu ryb nie ma?

- Ech – odpowiadam – szczupak mi się urwał, a był naprawdę duży, cholera.

Niestety, w zdenerwowaniu wypsnęło mi się przekleństwo. Zacząłem Mateczkę przepraszać. A ona na to: – Młody człowieku nie przepraszaj, cóż to cholera? Po prostu choroba.

Mateczka jeździła do Ukty na targ, gdzie sprzedawała sery, jaja, warzywa i inne produkty klasztorne. Jeździła wozem, który był czymś w rodzaju bryczki, któregoś razu konie spłoszyły się, poniosły Mateczka wypadła, mocno poturbowała się. Od tego wypadku zaczęła tracić siły, to też pan Leon Ludwikowski, który już od pewnego czasu pomagał siostrom, co raz intensywniej włączał się w sprawy klasztoru, jednak na stałe  mieszkał w Mikołajkach.

Pomocnicą Mateczki, jej „sekretarką” była Lena Stopka, mniszka, która zmarła jako przedostatnia. Nie była ona zakonnicą, gdyż nosiła białą chustę (tak jak Fima). Można powiedzieć, że nie została wyświęcona lecz przebywała w klasztorze na równi z zakonnicami. Lena zajmowała się sprawami „biurowymi”.

Dobrze zapamiętałem siostrę Panię – zasuszoną, zgarbioną, drobną staruszeczkę, bardzo czynną. Krzątała się cały boży dzień po klasztorze z nieodłącznym kosturem w ręku. Była głównym agronomem. To ona decydowała kiedy zacielić, kiedy posiać, kiedy oborać i zebrać. Siostry w tamtych latach prowadziły duże gospodarstwo.

Anisja była kucharką. Szykowała posiłki zawsze na oliwie, często postne, gdyż w klasztorze obowiązywały bardzo surowe reguły dotyczące jedzenia. My otrzymywaliśmy od sióstr gotowe produkty. Na przykład prażone mleko. Miało ono specyficzny smak i kawowy kolor, nie przepadałem za nim. Robiono je tak, że po upieczeniu chleba z zaczynu do stygnącego już pieca wkładano gliniane dzbanki ze świeżo dojonym mlekiem. Mleko stało aż przykryło się grubym kożuchem śmietany, dopiero wtedy było spożywane.

Otrzymywaliśmy też chleb – żytni, wilgotny, utrzymujący świeżość przez cały tydzień, gdyż do ciasta dodawano ziemniaków. Też miał specyficzny, niezapomniany, altlekko słodki smak, ale to akurat mi odpowiadało.

Siostry trzymały kury, uprawiały warzywa, w sadzie rosły jabłka, ja łowiłem ryby … mieliśmy wszystko, co potrzeba.

Mieszkała też siostra, która prawie nigdy nie opuszczała swojej celi, gdyż była niepełnosprawna. Być może miała na imię Praskowia, ale nie jestem tego pewien. Może ze dwa razy widziałem ją siedzącą na ławeczce przed molenną.

Wreszcie Fima, dokładniej Afima Kuśnierz – ostatnia mniszka z klasztoru, zmarła w 2006 roku.  Była potężną, silną osobą. Zajmowała się dobytkiem – krowami i końmi. Z tym, że przy koniach pomagał jej stosunkowo młody mężczyzna - Fiedia. No i, jak już wspomniałem, zamykała co wieczór bramy.

Siostry, niestety umierały aż przy Mateczce zostały tylko dwie nie wyświęcone mniszki: Lena i Fima (na zdjęciu z lewej). Ponieważ klasztor stanowił własność Mateczki, mogła nim dowolnie rozporządzać. Zdecydowała, że w zamian za opiekę nad ostatnimi mniszkami wszystkie zabudowania i grunty przekaże testamentem panu Ludwikowskiemu. I tak się też stało.

Po śmierci Mateczki w 1972 roku, naturalną koleją rzeczy, zmieniła się atmosfera w klasztorze. Ja też się zmieniłem, całkiem wydoroślałem, ożeniłem się, zacząłem szukać nowego dla siebie lokum ale nad Dusiem – jeziorkiem, które pokochałem. Z wody, z ryb znałem leśniczego z Rostka, leśniczówki położonej na drugim brzegu Dusia, prawie naprzeciw klasztoru  – pana Wojtka Ciesiulewicza.  Pomyślałem, że mógłbym się do niego przenieść.  Poszliśmy więc z Ireną (moją żoną) do jego żony Emilii z pytaniem, czy znajdzie się dla nas kąt w leśniczówce. Znalazło się całe pięterko na Rostku. Zostaliśmy przyjęci jak rodzina. Znów trafiliśmy do Pana Boga za piec, zwłaszcza, że leśniczówka lśniła czystością i tonęła w kwiatach, dzięki pracy pani Emilii. To były cudne lata, choć trochę grałem panu Wojtkowi na nerwach, gdyż zawsze łowiłem ryby większe niż on, na przykład karpie dziesięciokilowe. Jednak moim rekordem był szczupak ważący 11,6 kg złowiony na żywca. Takie to były czasy!

Ale znowu dopadły nas zmiany. Po panu Wojtku Ciesiulewiczu leśniczym na Rostku został pan Waldemar Jurałowicz, z którym nie łączyła już mnie tak bliska zażyłość jak z jego poprzednikiem. Zrobiło się mniej fajnie i wtedy przy furtce na Rostek spotkałem pana Feliksa Nadolnego. Nadolni mieszkali wówczas w Wojnowie, tam gdzie dzisiaj jest pensjonat „Wojnowianka”. – Panie Ryszardzie – powiedział on – pan już tak długo przyjeżdża do Wojnowa, a nic swojego nie ma.

Może by pan kupił dom?

Rzucił hasło, zasiał ziarno, bo wcześniej nigdy nie myślałem o kupowaniu działki czy domu. Zaczęliśmy więc jeździć z Ireną po okolicy w poszukiwaniu działki. Wypatrywaliśmy jej też z wody, pływając kajakami po Krutyni i okolicznych jeziorkach. Co zobaczyliśmy ładną górkę, to mówiliśmy – o właśnie, tutaj moglibyśmy zamieszkać. Nie braliśmy pod uwagę Wojnowa, przekonani, że we wsi nikt niczego nie sprzedaje. Zresztą bliżej znałem jedynie osoby mieszkające „pod lasem”, czyli w tym końcu długiej naszej wsi, który łączy się z drogą skręcającą „na  klasztor”. Tutaj prawie naprzeciwko tej drogi stoi dom-bliźniak. Pamiętam dobrze Mazurów mieszkających w tym domu: rodzinę Filipkowskich (zajmowali mieszkanie od strony lasu) i rodzinę Kolashników. Córka państwa Filipkowskich wyszła za Nowickiego, również Mazura, i zamieszkała kilometr dalej, w domu stojącym naprzeciwko wioskowej molenny, czyli tzw. czerwonej (bo z cegły) cerkwi. Wszyscy oni wyjechali z Wojnowa. W ich domach mieszkają teraz inne rodziny.  

altAle wróćmy do mojego domu (zdjęcie z prawej), którego ciągle na próżno szukałem. Przyszedł więc znów pan Feliks na Rostek i mówi, że ma coś dla nas, czyli  dom  z działką dochodzącą do rzeki przy moście w Wojnowie. Mieszka w nim pan Stefan Zabłocki, teść Horsta Chilli. Rodzina chce sprzedać tę posesję ale z dziadkiem na dożywociu. Zakradliśmy się z Irenką, by przez spróchniały płotek obejrzeć nasze przyszłe, ewentualnie, gospodarstwo. Zobaczyliśmy urokliwy drewniany domek, typowo starowierski, takąż stodołę w otoczeniu wiekowych drzew, osłonięty od rzeki pasmem trzcin. Spodobał nam się od pierwszego wejrzenia, więc panu Feliksowi powiedzieliśmy tak.  On popychał sprawy dalej. Zaczęły się trudne rozmowy. Dawniej w tutejszych rodzinach przestrzegano określonych reguł. Nie można było wejść do domu ot tak, z ulicy, bez zapowiedzenia. Nie można było przyjść w sobotę, bo wtedy brano kąpiel w łaźni, ani w niedzielę, gdyż w dzień święty nie załatwia się interesów. Poszliśmy (ja i Irena) zatem do państwa Chillów w zapowiedzianym wcześniej czasie. Mieszkali oni wówczas tam, gdzie obecnie jest kuźnia i gospodarstwo sołtysa altWojnowa. Najpierw więc państwo Chillowie zaakceptowali pomysł sprzedaży domu, następnie ustalili cenę (tego życzył sobie Dziadek) potem z nimi wspólnie wyznaczony został termin ostatecznej rozmowy z panem Zabłockiem. Na tę rozmowę poszedłem sam. Mówiliśmy po rosyjsku. Piliśmy wino domowej roboty, jeszcze „chodzące”, ściągane wprost z balona. Wyszły nam trzy butelki. Szybko dobiłem targu, gdyż przypadliśmy sobie do gustu, ale to wino znacznie… znacznie dłużej dawało mi się we znaki. W dodatku w momencie, gdy wszystko zostało ustalone, a nawet opite pojawiły się poważne trudności.
  

Okazało się, że Dziadek nie jest właścicielem swego domu.

Wszystkich to zaskoczyło, a najbardziej samego Dziadka (na zdjęciu z lewej Pan Zabłocki i Pani Szczerbakowska). Jak do tego doszło? Otóż właścicielką posesji była żona Dziadka, z domu Szczerbakowska. Dom wybudował jej wujek, pan Szczerbakowski w 1916 roku. Żona zmarła podczas drugiej wojny światowej, miała z Dziadkiem dwie córki, ale nigdy nie wzięła z nim ślubu, co wcześniej nikomu nie przeszkadzało, więcej nikt o tym po prostu nie pamiętał.  Pan Zabłocki przybył na polskie ziemie z armią carską podczas pierwszej wojny światowej. Służył w rosyjskiej piechocie i w Karpatach dostał się do niewoli niemieckiej. Ponieważ był wyśmienitym stolarzem, został jako jeniec przewieziony na Mazury do pracy. Tutaj doczekał się końca wojny i odzyskał wolność, jednak  nie chciało mu się już wracać na wschód, został. Wprowadził się do domu starowierki, a że sam był wyznania prawosławnego, to nigdy nie wzięli ślubu. Trzeba więc było wyprostować wszystkie sprawy formalne, co dosyć długo trwało i dopiero wtedy mogliśmy kupić nasz wymarzony dom na Mazurach. Był to 1978 rok.

Zamieszkaliśmy na stryszku, który odnowiliśmy i przerobili na wygodne mieszkanie z piecem kaflowym. Pan Zabłocki został na dole w pomieszczeniach, do których był przyzwyczajony. Trzeba było odremontować nieco obejście – załatać ogrodzenie, zrobić furtkę (którą Dziadek zawsze zamykał na klucz, choć obok leżał przewrócony płot). Dużo prac wykonywałem sam. Pan Zabłocki chodził za mną i patrzył mi na ręce, co mnie wcale nie denerwowało, przeciwnie – rozumiałem go. Też pilnowałbym kogoś nowego, kto wprowadziłby się do mojego domu i coś w nim majstrował. Któregoś dnia zapytałem, czy mogę mówić do niego per Dziadku  - wyraźnie ucieszył się, więc został naszym dziadkiem. Nieco później podarował mi swoje narzędzia – zrozumiałem, że dobrze pracuję, zasłużyłem na jego pochwałę. Dziadek niczego nigdy nie wyrzucał, a przy tym był bardzo systematyczny. Wszystkie puszki po konserwach rybnych składał w osobnej szopce, w innej butelki, papierki z różnych opakowań wsuwał za szafę…odziedziczyliśmy po nim mnóstwo…trudno powiedzieć śmieci, gdyż były to rzeczy, które mogły się do czegoś przydać. Nie zawsze co prawda wiedziałem do czego – na przykład wagon puszek po byczkach w pomidorach?..

Ile razy latem wchodziliśmy do kuchni, Dziadek siedział przy stole z packą na muchy w ręku. Tłukł tą packą wszelkie robactwo, po czym segregował je.  Na ceracie leżały więc ułożone w równe rządki pszczoły, obok nich muchy, dalej ćmy, wreszcie komary. Był zacnym człowiekiem, żyjącym w zgodzie ze swym losem i otoczeniem. Rodzina dbała o niego. W obejściu nie było studni (musieliśmy ją wykopać) ale Dziadkowi nigdy nie brakowało czystej wody – przynosiła mu ją rodzina, a co sobota zabierała go do łaźni. W mieszkaniu było czysto, w oknie wisiały firaneczki – również oznaki dbałości o Dziadka. Pan Stefan umarł zimą, nie było nas przy tym. Miesiąc przed śmiercią, gdy czuł się już bardzo słabo, córka zabrała go do siebie. Umarł w jej domu po prostu ze starości – spokojnie i cicho. altByliśmy oczywiście na Jego pogrzebie. Pochowany został na cmentarzyku przy prawosławnej cerkwi (tzw. niebieskiej) w Wojnowie.  Ciągle  o Nim pamiętamy, w naszej kuchni wisi Jego zdjęcie, co roku zapalamy Mu światełko na grobie i lubimy Go wspominać.

Po śmierci pana Stefana zamieszkaliśmy z Irenką oraz naszymi kotami na dole. Nie zmieniliśmy wiele, raczej uporządkowaliśmy obejście, sadząc nowe rośliny i usuwając to, co nam przeszkadzało. Zbudowaliśmy banię (ruską łaźnię) i pomost nad rzeką. Wojnowo stało się kolejnym, pewnie ostatnim, miejscem „jak u Pana Boga za piecem”. Z tym, że ogromny ruch kajaków na Krutyni, płynących z rozkrzyczanymi turystami (dochodzi do korków) psuje nam każde lato. Uciekamy wtedy rowerami w Puszczę Piską w miejsca, gdzie weekendowiczom nie chce się zaglądać.

A ryb już nie łowię. Jakoś nie wiem kiedy, zrobiło mi się żal robaków nawlekanych na haczyki, a także samych ryb. Lubię jednak patrzeć na swoje wędki. Są unikalne, nikt takich nie ma, gdyż wykonane zostały na zamówienie do łowienia duuuuużych ryb…   /zdjęcia archiwalne pochodzą z prywatnych zbiorów Ryszarda Gałeckiego - powyżej ostatnie (?) zdjęcie z wędką /                     

 

Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 11:20