Szczęśliwy powrót z Barcelony Drukuj Email
Wpisany przez Babcia Zosia   
piątek, 23 kwietnia 2010 01:01

Szczęśliwy powrót z Barcelony

Przyjechaliśmy busikiem, który nasze dzieci wynajęły w Warszawie. Podróż trwała 27 godzin z krótkimi przerwami na „siku”. Mężczyźni zmieniali się za kierownicą. Kobiety z atlasem samochodowym w ręku, wspomagały gps.

Jest czwartkowe popołudnie 22 kwietnia w Warszawie. Odespałam już nasz powrót z Barcelony, zjadłam zupę ogórkową, którą ugotował Dziadek Funio, odzyskałam siły, zasiadam więc do komputera, żeby własnymi słowami (z Barcelony pisał Funio) zakończyć opis naszej niezwykłej przygody.

Zacznę od niedzieli, 18 kwietnia.alt Spędzamy już drugą noc w uroczym, nadmorskim miasteczku Sitges. Dobrowolnie nie przyjechalibyśmy tutaj, gdyż nas nie stać na spacery po nadmorskiej, eleganckiej  Hiszpańskiej promenadzie. Lecz skoro tu już jesteśmy, a na opalanie się jest za zimno to idziemy wzdłuż plaży na prawo aż do końca zabudowań, czyli wypasionego hotelu z polem golfowym, po obiedzie na lewo – też do końca, do portu jachtowego. Naprawdę jest uroczo: palmy, a wśród nich zielone papugi wijące gniazda, kwitnące krzewy, na klonach i lipach młodziutkie listki… naprawdę jest super… Szkoda tylko, że nie możemy zapomnieć, iż w pewien sposób jesteśmy tu uwięzieni. Oczywiście nie jest tak źle. Przecież, gdybyśmy nie mogli sobie pozwolić na hotel, to musielibyśmy koczować na lotnisku. Oglądamy w telewizji jak to wygląda w Londynie, Paryżu innych miastach. Mówimy: dobrze, że my tak nie musimy.

Rano w poniedziałek ma się rozstrzygnąć: lecimy do kraju samolotem, na który przebukowaliśmy nasze bilety z piątku, czy wracamy wynajętym samochodem. Mówiąc szczerze pragnę, aby lotniska pozostały zamknięte. Nawet w czystym powietrzu boję się latać, a to nad nami nie jest czyste…Zastanawiałam się, czy możliwe jest aby służby kontroli uległy naciskom przedsiębiorstw lotniczych, zwłaszcza angielskich, które „błagały” (jak usłyszeliśmy w wiadomościach nadawanych przez CNN) aby otworzyć przestrzeń dla samolotów pasażerskich. Ja nie jestem pasażerem, który by „błagał” o coś takiego! Jestem pasażerem, który chce mieć pewność, że doleci do domu. Co więc zrobię, gdy rano dowiem się, że powietrze „w zasadzie”  nadaje się do latania dla samolotów pasażerskich? (Przypomniało mi się, że kiedyś, w PRL-u sprzedawano w sklepach jajka „częściowo nieświeże”. Nie chcę być takim jajkiem). Nie polecę – postanowiłam. Wrócę, choćby na piechotę, ale nie polecę.

Opcja lotu pozostaje jednak otwarta. Przed południem dzwonimy do „swoich” ludzi w Warszawie, czyli do rodziny, aby sprawdzili czy i, ewentualnie, o której w poniedziałek, wystartuje z Okęcia Wizzar do Barcelony. Dzięki temu wiedzielibyśmy, czy w ogóle ruszać się z hotelu. Jeśliby nasz samolot leciał, zdążylibyśmy dojechać na lotnisko pociągiem. Jeśli nie – można pospać dłużej i spokojnie zjeść śniadanie. Jednak poranne, niedzielne  wiadomości CNN są dla nas niepomyślne: wulkan na Islandii dymi co raz intensywniej. Niebo nad całą Europą nie nadaje się do latania i nie wiadomo kiedy to się zmieni. Postanawiamy więc  uruchomić opcję alternatywną, czyli powrót samochodem wynajętym w Warszawie.

 

 

Ciekawe, że na ten sposób powrotu do domu naciskali nasi synowie. Jeden z nich (kochany Michałek), gdy tylko dowiedział się, że nie możemy lecieć w piątek powiedział do swego ojca: to ja wsiadam w samochód i przyjeżdżam po was. Ale nam wydawało się jeszcze wtedy, że powrót do domu to betka: oprócz samolotu są przecież autobusy i pociągi. Poza tym obawialiśmy się, że nasi synowie za bardzo będą się śpieszyć, że będą szarżować na szosie, a to byłoby dla nich niebezpieczne.

Inny syn, a właściwie przyszły zięć, czyli energiczny Rafał, powiedział, że może wynająć busik z zawodowym kierowcą, że ten busik przyjedzie po nas w dwa dni. To była właśnie nasza opcja alternatywna. Mieliśmy też opcję rozpaczliwą. Zamierzaliśmy kupić w Hiszpanii samochód, wrócić nim, po czym sprzedać. Problemem było wyłożenie dużej kwoty, którą musielibyśmy szybko pożyczyć, ale dało by się to zrobić.

Zatem w niedzielę dzwonimy do Rafała. Ten staje na głowie ( jak się później okazało) w znanej sobie firmie wynajmuje ostatni wolny dziewięcioosobowy samochód, sprawia, że wyjeżdża on po nas w poniedziałek o trzeciej rano, mimo, że przedsiębiorstwo do którego należy pracuje dopiero od ósmej. Mamy telefon do kierowcy, sympatycznego Piotra, będziemy więc wiedzieć jak idzie mu podróż.

Co zrobimy, jeśli samolot w poniedziałek wystartuje? Zadzwonimy do Pana Piotra, poprosimy żeby wracał, oczywiście zapłacimy mu za stracony czas i za przejechany dystans. Od godziny trzeciej do szóstej (o szóstej mamy mieć wiadomość z Ojczyzny czy samolot wyleciał) wiele nie przejedzie…

 

Poniedziałek 19 kwietnia

O szóstej rano do naszego pokoju dzwoni Andrzej (czyli jeden z dziadków – podróżników). Od świtu czekał on na wiadomość z Warszawy, która właśnie nadeszła. Samolot nie wyleciał. Można spać. Podczas śniadania Darek (przyszły teść Rafała) mówi, że busik jest już w drodze. Boguś natomiast  (jeszcze za młody na dziadka, choć już dojrzał do naszych wycieczek) zawiadamia nas, co jego córka Ania sprawdziła – Okęcie jest zamknięte, nic nie lata, nie ma na co czekać. No i bardzo dobrze – myślę sobie – przynajmniej mamy jasność w temacie, jak dawniej mówiono.

Może wam się wydawać dziwne, że w dobie elektronicznej łączności oraz „sieci”, która rządzi światem wszystkie pewne informacje zdobywamy jak za króla Ćwieczka, czyli dzięki rodzinie. Owszem słyszeliśmy, że coś mówili w telewizji o dodatkowych połączeniach autobusowych, lecz na lotnisku i na dworcach nie było informacji na ten temat. Sprawdzaliśmy internetowe hiszpańskie strony www, w czym pomagała nam kelnerka z hotelu, Chorwatka znająca język hiszpański – niczego nie znaleźliśmy. Zadzwoniliśmy pod numer ambasady polskiej w Madrycie, ten który wyświetla się w telefonie po przekroczeniu granicy. Włączyła się automatyczna sekretarka, która informowała pod jaki numer dzwonić w razie kłopotów (czemu nie wyświetla się od razu ten numer właśnie?). Problem polegał na tym, że po wyrecytowaniu trzech cyfr, automat czkał, połykając jedno słowo, a tym samym jedną cyfrę. W rezultacie, informacja była bezużyteczna. alt

Ale jakoś poradziliśmy sobie. Busik do nas jedzie. Kierowca, Pan Piotr przysyła smsa, że musi się przespać. Nich śpi – mówimy – niech się nie śpieszy, niech cało dotrze do nas. Postanawiamy, że w środę wyjedziemy mu naprzeciw koleją, w stronę francuskiej granicy, aby nie przejeżdżał przez Barcelonę.  Zaoszczędzimy w ten sposób kilka godzin, a hotel i tak musimy opuścić do 12 godziny.  Na razie jest jednak poniedziałek i promenadę w kurorcie mamy oblecianą w obie strony. Co tu robić? Pojechać pociągiem na wycieczkę do klasztoru Montserrat. Leży on w górach 40 kilometrów za Barceloną, nazywany jest przez Polaków Katalońską Częstochową. Nie widzielibyśmy go gdyby nie wybuch wulkanu na Islandii.

 

Wtorek 20 kwietnia

Rano nadchodzi wiadomość od Pana Piotra, że zbliża się już do granicy francusko-hiszpańskiej. Opuszczamy więc hotel, idziemy do pociągu aby wyjechać mu naprzeciw. W kolejce po bilety kolejowe spotykamy rodaków, którzy podobnie, jak my wybierają się na spotkanie z samochodem, który po nich przyjeżdża. Kierowcą jest ktoś z rodziny.

Na miejsce spotkania z naszym busikiem wybieramy małą miejscowość leżąca przy autostradzie. Odnajdujemy się w niej bez trudu. Na Pana Piotra czekamy zaledwie tyle czasu ile zabrało nam wypicie kawy w dworcowym bufecie. O 16 godzinie ruszamy w podróż do domu. Wcześniej, dyskutując o niej planowaliśmy, że nie będziemy się śpieszyć, że staniemy gdzieś na obiad, może nawet prześpimy się w przydrożnym hotelu. Gdy jednak ruszyliśmy, nikt już nie domaga się postojów. Nikt nie chce przedłużać tej podróży. Gnamy do przodu. Panowie zmieniają się przy kierownicy. Panie pracują jako pilotki. Mamy co prawda gps – a, ale w okolicach dużych miast trzeba bardzo uważać na rozjazdach i zjazdach autostradowych. Idzie nam świetnie. Nocą „przelatujemy” przez Francję trasą na Dijon i  Nancy. O świcie jesteśmy w Niemczech. O godz.13 w środę mijamy Berlin i wpadamy na autostradę prowadzącą do Poznania. Do Warszawy docieramy o 19. W sumie podróż powrotna zajęła nam 27 godzin. A mieliśmy być w Barcelonie tylko 4 dni i wszystko razem wraz z przyjemnościami miało nas kosztować ok.2200 zł za osobę, tymczasem koszty wzrosły o dodatkowe 3 -3,5 tys. złotych. Drogo nas kosztowała Islandzka erupcja.

 

Babcia Zosia


 
Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 13:26