"Moje córki krowy" - recenzja z filmu Drukuj Email
Wpisany przez Gaina   
środa, 13 stycznia 2016 11:20

Recenzja z filmu „Moje córki krowy”

Rodzice odchodzą

Czy może być cokolwiek zabawnego w odchodzeniu rodziców? Trudno to sobie wyobrazić, a jednak widzowie co chwilę wybuchają śmiechem w czasie projekcji tego śmiałego? przejmującego? odczarowującego? filmu Kingi Dębskiej.


Utrata rodziców jest jednym z naszych najgorszych lęków. Chociaż dorośli ukrywają jak mogą prawdę, dzieci dowiadują się jakoś z niektórych bajek czy rozmów dorosłych, że śmierć istnieje (niedawno moja wnuczka długo nie mogła przestać płakać, gdy mamusia bohaterki „Sekretów morza” musiała pójść do nieba). A przecież wszyscy powinniśmy się przygotować na to nieuniknione (dla większości z nas) zdarzenie.
Jeżeli w ogóle można się na to przygotować. Znam szalenie oddaną bardzo wiekowym rodzicom córkę, która zawczasu przygotowała nich grób i stroje. Przymierzała nawet kapelusz, na leżąco, by sprawdzić, czy dobrze będzie się układał, na mamie, w trumnie.
Marta i Kasia, czterdziestoparoletnie córki niestarych jeszcze, samodzielnych rodziców nagle stają zupełnie nieprzygotowane wobec wylewu matki i glejaka ojca. Muszą przeżyć przyspieszony kurs odchodzenia obojga: rozpacz, niedowierzanie, bunt, rezygnacja, pogodzenie. Większość z nas zna to z autopsji, ja też.
Po co więc poszłam na film „Moje córki krowy?” Otóż nie, żeby się umartwiać, tylko pocieszyć. I wcale nie dlatego, że innych też spotyka nieszczęście, tylko żeby odnaleźć własne odczucia i je usprawiedliwić. Bo w czasie, gdy umierali moi rodzice, ja żyłam. Umawiałam się z chłopakami, uczyłam do matury, potem urządziłam urodziny córeczce, choć tata umierał. Chcialam żyć i miałam z tego powodu straszne wyrzuty sumienia. Że nie dość się zamartwiam, choć do dziś, po upływie 40 i 30 lat od ich śmierci wciąż pamiętam każdą chwilę.
Marta (Agata Kulesza) i Kasia (Gabriela Muskała), biegając do szpitala, kościoła i uzdrowicieli bez przerwy się kłócą. Wypominają sobie każdą zamierzchłą niesprawiedliwość, krzywdę, obrazę i zaniedbanie i to, kogo rodzice bardziej kochali. Jak to rodzeństwo. Marta jest znaną, serialową aktorką, Kasia zwykłą nauczycielką, która w dodatku nigdy nie usamodzielniła się i wciąż tkwi u rodziców z dorastającym synem i mężem – nieudacznikiem (cudowny Marcin Dorociński). Ale Marta wcale nie ma faceta, to chyba jeszcze gorzej. Ojciec zaś (Marian Dziędziel) dodaje swoje, cały czas krytykując obie córki i dokuczając im (córki krowy to jego „pieszczotliwe” określenie). Ot, takie zwykłe, polskie wychowanie. Blisko, ale bez czułości, prawda w rozmowach, ale tylko ta zła – „ty brzydko się ubierasz, a ty tylko jęczysz”. Nawet wobec opieki nad matką w śpiączce nie ma zgody – „i po co ten ksiądz”. Ani w czasie pogrzebu – „a o mnie to nie mogłaś nawet słówka powiedzieć”.
Więc co tu śmiesznego? My sami. Bo każdy w tym filmie rozpozna siebie, swoje sprzeczne odczucia, swoją małostkowość, ale i wspaniałomyślność. Rozpozna swoją miłość do jednocześnie podziwianego i znienawidzonego ojca, do matki, która była i bliska i obca, do siostry, z która jedyna na świecie zna mnie od podszewki i tylko ona może zrozumieć. Ale też dokuczyć. I pocieszyć. I ukłuć. I pomóc przetrwać najtrudniejszą chwilę. I znów wkurzyć tak, że miałoby się ochotę ją rąbnąć.
Autorka filmu ani przez chwilę nie pozwala sobie na patos wobec „majestatu śmierci”. Ani wobec „majestatu życia” kochającej się rodziny. Ale też nie wyśmiewa się z naszych przyziemnych czasem uczuć w tak podniosłych chwilach, przeciwnie. Zmusza do refleksji, do przypomnienia sobie własnych przeżyć, o których zazwyczaj staramy się nie pamiętać, a jeżeli jeszcze są przed nami, usiłujemy o nich nie myśleć, nie bać się.
Dlaczego łatwiej dogadać mi się było z babcią i dziadkiem, niż z rodzicami? Dlaczego teraz rozumiem lepiej wnuczkę, niż przed laty własne córki? Czy gdybyśmy wiedzieli o rodzicach to wszystko, co wiemy, gdy odchodzą, poświęcalibyśmy im więcej uwagi? I czemu nigdy nie powiedziałam bratu tego, co teraz, lata po jego śmierci o nim myślę? Te pytania zadaję sobie teraz, po obejrzeniu filmu „Moje córki krowy”. W czasie seansu nie miałam czasu na te refleksje, śledząc słodko-gorzkie zmagania Marty i Kasi. Cudowny, ciepły, wspaniale zagrany film.

 


Gaina
Dystrybucja: Kino Świat

Poprawiony: środa, 13 stycznia 2016 11:27