Moja Kenia Drukuj Email
Wpisany przez Marek Biziuk   
piątek, 26 lutego 2010 20:14

Moja Kenia

 

Było super egzotycznie, chociaż w hotelu mieliśmy warunki na poziomie światowym, lepszym niż w Turcji, tzn: klimatyzacja, moskitiery, baseny, all inclusive (soki, gin and tonik, piwo i lokalna wódka, brandy oraz whisky  w dużych ilościach) do tego smaczna kuchnia.
W menu zawsze jakieś ryby, ale także kurczaki, baranina i wołowina przyprawiona na miejscowy sposób, dużo warzyw i owoców oraz słodycze. Trochę baliśmy się chorób żołądkowych, ale ustrzegliśmy się ich. Może to zasługa pieprzówki, którą zabraliśmy przezornie ze sobą i piliśmy przed oraz po posiłku.  
 

Wrażenia ogólne

 

W dzień najczęściej chowaliśmy się ze szklaneczką ginu z tonikiem lub szklanką piwa w cień na leżaki, albo siedzieliśmy na stołkach w wodzie przy barze, trochę spacerowaliśmy po plaży, ale pływaliśmy raczej w basenie hotelowym. Jeden z uczestników, brodząc w trakcie odpływu wśród wodorostów, okropnie się poparzył (meduzami?) i trochę baliśmy się ostrej rafy koralowej. Wieczorem, po kolacji, zawsze były jakieś występy, popisy iluzjonistów i akrobatów, ale najciekawsze oczywiście były tańce regionalne.

alt alt alt
alt alt alt

Raz nawet pewna Kenijka porwała mnie do tańca i tańczyłem w lokalnym rytmie; ubrany w pióropusz, trzymając w ręku coś w rodzaju kropidła, podskakiwałem od czasu do czasu. Po występach dyskoteka, już z przebojami światowymi.

Dużo tańczyłem, ale i dużo pociłem się. Byliśmy bardzo fajną grupą. Cieszyliśmy się ze swego towarzystwa tym bardziej, że spotykaliśmy na wycieczkach ludzi z innych hoteli, których obecność mogłoby nam popsuć pobyt. W naszym hotelu wszystko nam się podobało, oburzenie niektórych, szczególnie pań, wzbudzała jedynie Polka (taki sobie młody pulpecik), która uprawiała publicznie seks z Kenijczykami.

Skonstatowałem, że na te wycieczki jeździ głównie prywatna inicjatywa, lekarze oraz wyższa kadra kierownicza i akademicka. Nasza grupa stanowiła bardzo zgrany zespół. Było to ważne tak na wycieczkach jak i w hotelu, czy przy wypadach do pobliskiego sklepu. Pomagaliśmy sobie w wielu przypadkach. Supermarket jak w Polsce, tylko klientela inna, no i sprzedawcy. Piękna była szczególnie sprzedawczyni w księgarni, do której wpadliśmy po pocztówki. Podobała mi się też kasjerka w aptece, a szczególnie jej fryzura. Do apteki poszliśmy po środki przeciwko komarom (10 USD), bo polskie okazały się zbyt słabe. Ceny w supermarkecie niższe niż w Polsce (średni zarobek w Kenii to 150 USD), ale towary zaskakująco podobne, może poza pamiątkami i biżuterią.

alt alt alt
alt alt alt

Droższa oczywiście woda. Panie kupowały oryginalne kolie i kolczyki.

Idąc do sklepu spotykaliśmy egzotycznych dla nas ludzi i rzeczy,

smukłych Masajów w czerwonych szatach, barwnie ubrane kobiety, całe tabuny dzieci, tuk-tuki (trójkołowe taksówki jak w Tajlandii), rowery z miejscem siedzącym dla pasażera na bagażniku (ok. 2 UDS), obskurne kramy z żywnością i różnymi produktami, wiele barwnych kwiatów i niestety, dużo śmieci, brudu oraz prymitywne, zaniedbane domy obok eleganckich czyściutkich rezydencji.

  

A co zwiedziliśmy?

 

Mombasę (dodatkowo 40 USD) a w niej Fort Jesus, starówkę, port, warsztaty produkujące pamiątkowe figurki (wyglądały na slumsy, bo chaty z warsztatami znajdowały się w tragicznym stanie, ale można było popatrzeć jak półnadzy artyści rzeźbili, a w tamtejszym sklepiku było najtaniej w Kenii, od 7 do 20 USD, największy wybór i najładniejsze), targ (jeszcze bardziej kolorowy i zatłoczony niż arabskie suki), w dodatku ceny wcale nie takie niskie, bo za nerkowce trzeba było płacić mniej więcej tyle co w Polsce, zaliczyliśmy też słynną bramę w kształcie słoniowych kłów, park z baobabami i elegancki sklepik z pamiątkami, tym razem znacznie droższymi (ok. 2 x) niż w poprzednim zakładzie produkującym te pamiątki. We wspomnianej manufakturze każdy artysta miał swój numer, który był umieszczony także na figurce. Twórca dostaje 80 % ceny, jaką płacimy, a 20 % idzie na organizację tej wytwórni pamiątek (zatrudnia ok. 800 osób) i szkoły.

 

Safari - 3 dni w dwóch parkach narodowych Tsavo East i Tsavo West z noclegami w dosyć komfortowych lodgach, z których roztaczał się piękny widok na sawannę z dużą ilością różnorakiej zwierzyny (słonie, bawoły, zebry, antylopy, żyrafy itp.). Podstawą były jednak rajdy gazikami (5 razy po ok. 2 h) po terenie sawanny i podglądanie zwierząt w naturze. Poza wymienionymi wyżej zwierzętami, były także ciekawe ptaki, szakale, hipopotamy, krokodyle, żółwie, antylopy od bardzo małych dig-dig do dużo większych gnu itp. Nie znam nazw wszystkich antylop, a gatunków było wiele. Dwa razy zdenerwowany słoń chciał nas rozdeptać (nie opuszczaliśmy raczej gazika) i z rykiem szarżował na samochód. Zatrzymał go odgłos włączonego silnika, ale adrenalina nam skoczyła.

 

alt alt alt
alt alt alt

 

Byliśmy też na wycieczce łodziami po rzece i Oceanie Indyjskim (3 wyspy). Niestety, dodatkowo trzeba było wysupłać 105 - 120 USD, w zależności od wycieczki, ale wchodziło w to, poza transportem, śniadanie, chłodne napoje bezalkoholowe i lunch. Rzeka fascynowała lasami namorzynowymi, ptakami, łodziami rybaków, krabami itp. Dobrze, że nie było zbyt słonecznie, dzięki czemu spiekliśmy się tylko umiarkowanie. Dużymi łodziami popłynęliśmy na wyspy: Funzi, Kinasini i wyspę bez nazwy, istniejąca tylko w czasie odpływu (tam zażywaliśmy kąpieli). Na Funzi odwiedziliśmy szkołę (zawieźliśmy prezenty w postaci zeszytów i słodyczy). Przedszkolaki śpiewały nam piosenki (nawet Panie Janie), a do klas podstawówek zaglądaliśmy przez okna (oddzielne klasy dla dziewczynek i chłopców). Dyrektor opowiadał nam o historii szkoły, która jest finansowana przez rząd i sponsorów krajowych oraz zagranicznych. Byliśmy też w wiosce (1200 mieszkańców), odwiedziliśmy chaty i targ (sporo zakupów) oraz obserwowaliśmy jak mielą ziarno żarnami, wyciskają mleczko kokosowe itp. Na wyspie nie ma prądu, a więc średniowiecze. Na zakończenie byliśmy na lunchu na wyspie, której właścicielami jest Niemiec i jego żona Iranka.

 

Była tam tylko restauracja, bo nawet właściciele na niej nie mieszkają. Atmosfera była super, a na talerzach kraby, homary, langusty itp., chłodny cień, obsługa w strojach regionalnych.

Muszę przyznać, że spotykani tam ludzie byli przeważnie bardzo urodziwi. Szczupłe, często bardzo wysokie, długonogie Murzynki o ciekawych rysach twarzy i kunsztownych fryzurach, przystojni faceci również o charakterystycznych rysach twarzy i kształcie głów (chociaż w ich przypadku te nóżki jak patyczki raczej szokowały), no i stroje, w których wyglądali jak barwne motyle, bo to i zwiewne, i w intensywnych kolorach, i z oryginalnymi wzorami.

Podsumowując, warto było tam pojechać, ale na drugi tydzień już bym nie został. Byłem z biurem ITAKA. Koszt wycieczki to 5009 złotych, ale do tego dochodzi opłata za wizę (25 USD) i wycieczki fakultatywne (safari w cenie). Ja wybrałem wycieczki do Mombasy (40 USD), na wyspy (105 USD) i do wioski Masajów (20 USD). W trakcie pobytu w hotelu warto wykupić all inclusive (10 EUR za dzień). Można to zrobić już w Polsce. Poza drinkami bez i alkoholowymi wchodzi w to lunch, bo w cenie całej wycieczki było tylko śniadanie i kolacja. Męcząca jest podróż, szczególnie lot w dzień, bo daleko od domu. Teraz wybieram się do Meksyku (19-30.03). Takie więc  sobie organizuję „wesołe życie staruszka.

 

Zabawne było jak słonica karciła małe słoniątko, ciekawe - jak lwy uprawiały seks na naszych oczach (ok. 20 m od samochodu), ale najważniejsze, że to wszystko działo się często tuż obok, bo zwierzęta przecinały nam drogę lub pasły się na poboczu. W jednej z lodge,  zwabiono nocą pod taras lamparta, wywieszając na specjalnej konstrukcji kawał mięsa, coś jak ćwiartka cielaka. Słychać było jak lampart odgryza przynętę. Potem wrócił jeszcze po kości, które zostały na sznurze. W lodgach zresztą też była zwierzyna, bo poza małpami, bezczelnie kradnącymi wszystko, co znalazło się bez opieki, mieliśmy jaszczurki, zebry, jakieś szczurowate gryzonie, no i ptaki. Były też baseny, w których zażywaliśmy ochłody, bo było parno i spory upał  30-35 C.

 

Wioska Masajów (kolejne 20 USD), wprawdzie to komercja dla turystów, ale ja chciałem zobaczyć kolorowo ubranych Masajów z pięknymi dzieciakami, dla których przywieźliśmy słodycze, z pokazami rozpalania ognia bez zapałek, z rytualnymi tańcami z dużą ilością skoków (w Kenii rokrocznie można wygrać krowę za najwyższe podskoki, a żonę można kupić za 10 krów). Domy to lepianki na faszynie z gałęzi, bez prądu, bez wody, z klepiskiem jako podłogą. Takie domy spotykaliśmy wszędzie na trasie, chociaż w samej Mombasie były także bloki, eleganckie wille i apartamentowce. W wiosce mieszka wódz z 9 żonami (każda w oddzielnej chacie), dziećmi i wnukami. Opiekował się nami George, który mówił po polsku, gdyż w Polsce studiował. Jako Kenijczyk wiedział dużo o codziennym życiu swego kraju i chętnie się tą wiedzą z nami dzielił.

 Marek Biziuk

 

Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 13:20