Wycieczka do Sandomierza Drukuj Email
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
niedziela, 14 czerwca 2015 11:22

Wycieczka do Sandomierza


Po nadzwyczaj udanej, zeszłorocznej wyprawie na Stawiska, do domu Jarosława Iwaszkiewicza, obiecałyśmy sobie, że znów gdzieś razem wyjedziemy. Gdzie? Basia wymyśliła, że do Sandomierza. Kiedy? Po majowych przymrozkach. Czym? Samochodem Bożenki. Na jak długo? Na dwa dni i jeden nocleg.

-Jedziecie na dwa dni do Sandomierza – dziwował się mój mąż, Funio – co tam będziecie zwiedzać tak długo? To małe miasto, zanudzicie się – zachęcał mnie po swojemu.
No więc, nie nudziłyśmy się. A zwiedziłyśmy ho, ho i jeszcze więcej. Przeczytaj. Przede wszystkim zobaczyłyśmy kawał pięknej Polski. Od Warszawy aż po Sandomierz jechałyśmy wśród wypielęgnowanych sadów z drzewami sadzonymi „pod sznurek". Czasem wyglądały one jak plantacje oliwek we Włoszech, czy drzewek cytrynowych w Hiszpanii. Z szosy podziwiałyśmy nowe, obszerne domy otoczone starannie zaprojektowanymi i utrzymanymi ogrodami. Nie do wiary, że na ten region mówiło się w PRL-u „Polska B". Kwitły właśnie irysy, a pod nimi malutkie roślinki, sadzone między kamieniami i żywą zielenią iglaków. Wszędzie ceramiczna dachówka, klinkierowa cegła, elewacje z ozdobnego kamienia. Wszędzie metalowe ogrodzenia, bramy kute, bogato zdobione, czasem nawet złocone. – Pięknie to wygląda – mówiłam co chwilę, a koleżanki zgadzały się ze mną – a przecież Andrzej Duda w swej prezydenckiej kampanii wyborczej mówił, że po dotychczasowych prezydentach Trzeciej Rzeczpospolitej zostały jedynie ruiny oraz zgliszcza. Zakwestionował więc osiągnięcia właścicieli tych pięknych domów, ogrodów i sadów, na które patrzę, mimo to w tym właśnie regionie wyborcy poparli go. Ciekawe. A ciekawe pytanie, jakie przyszło mi do głowy w związku z wyborami brzmi następująco: jeśli tak wyglądają „ruiny oraz zgliszcza" to co zostanie po panu Dudzie jako prezydencie? Na pewno coś fantastycznego. Mam nadzieję, że dożyję, by zobaczyć, gdyż nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Na dziedzińcu zamku w Baranowie Sala barokowa w Baranowie Baranowskie ogrody

Trasa pierwszego dnia:
Warszawa, Opatów, Klimontów, Ujazd, Sandomierz, Baranów Sandomierski.
Nie poszczęściło nam się z pogodą. Był 27 maja 2015 roku, ostatni (mam nadzieję) zimny oraz deszczowy dzień tegorocznej wiosny. Pod Kozienicami temperatura spadła do ośmiu stopni. No trudno. Mamy pikowane kurteczki i parasole – przeżyjemy. Jechałyśmy trasą przez Górę Kalwarię, Kozienice, Ożarów. Przed Ożarowem zatrzymałyśmy się w przydrożnym zajeździe na kawę, a za Ożarowem skręciłyśmy na Kielce. Pierwszym naszym przystankiem był Opatów, wilgotny od zimnej mżawki, a celem w Opatowie Kolegiata Św. Marcina, istniejąca od czasów Bolesława Krzywoustego. W Kolegiacie tej być może miała swą siedzibę pierwsza na ziemiach polskich komandoria Templariuszy. A cała kolegiata (czyli kościół nie będący katedrą, przy którym istnieje kapituła. Kapituła zaś to zespół duchownych mających prawo wyboru biskupa) wybudowana została w stylu romańskim. Bryła kościoła istnieje w tym kształcie od XII wieku, jednak jej wnętrze zostało przebudowane zgodnie z różnymi modami w ciągu wieków. W 1502 roku Opatów złupili Tatarzy, nie oszczędzając oczywiście Kolegiaty, wkrótce po nich Szwedzi, znów rabując w Kolegiacie co się dało. Upadające miasto kupił kanclerz wielki koronny Krzysztof Szydłowiecki. Następnie przechodziło ono w ręce wielu możnych rodów. Ciekawe jest to, że aż do roku 1864 było własnością prywatną.
Ten nieduży kościół zwiedziłyśmy pod okiem przewodniczki (10 zł od osoby za wejście), która pokazała nam zabytek klasy zerowej – „Lament Opatowski" czyli płytę odlaną z brązu, przedstawiającą 41 mieszkańców Opatowa, opłakujących śmierć Szydłowieckiego. Dowiedziałyśmy się też od niej, że Szwedzi zrabowali w Kolegiacie jej cenny w wymiarze duchowym oraz kosztowny, w przeliczeniu na gotówkę, skarb - złotą „sukienkę", w którą ubrany był obraz Matki Boskiej. Dzisiaj Matka Boska wisi w gołej ramie po prawej stronie głównego ołtarza. Na odchodnym przewodniczka doradziła, abyśmy koniecznie pojechały do Klimontowa, wsi odległej o 21 km od Opatowa, w której również jest Kolegiata, tyle że barokowa, istny „klejnocik".
Kolegiata w Klimontowie ufundowana została w XVII wieku przez Jerzego Ossolińskiego. Ów Jerzy był przyrodnim bratem Krzysztofa, właściciela zamku Krzyżtopór, znajdującego się na trasie naszej wycieczki. Postanowiłyśmy więc pojechać do niej, wydłużając nieco zaplanowaną trasę wycieczki, ale na spacer po Opatowie (jest w nim więcej zabytków) nikt nie miał ochoty z powodu „zgniłej" pogody. Warto było zajrzeć do Klimontowa.

Dziedziniec "Małego Wawelu" W Baranowskiej zbrojowni Zamek i my w Baranowie

Podróżowało nam się przyjemnie po bocznych drogach, pozostających w całkiem dobrym stanie. Bezustannie mijałyśmy ładne domy pośród ogrodów, choć nasza trasa nie należała do uczęszczanych przez turystów, o czym świadczył brak przydrożnych lokalików. Nie mniej była dobrze oznakowana, to też do Ujazdu (16 km od Klimontowa) trafiłyśmy bez problemu.
W Ujeździe (bilety wstępu dla emerytów po 8 zł) zwiedza się co prawda dobrze utrzymane ruiny lecz pochodzące z XVII wieku, żaden więc współczesny polski prezydent nie może za nie odpowiadać. Wszystkiemu winni są Szwedzi, którzy ukradli z pałacu wszystko co dało się wywieź, a następnie spalili go. Ta najświetniejsza rezydencja magnacka, nazwana Krzyżtopór wybudowana przez Krzysztofa Ossolińskiego istniała tylko przez 11 lat, niestety. Przewodniki podają, że było co w niej podziwiać. Przede wszystkim dwa cuda: szklaną kopułę, przykrywającą jedną z komnat, pod którą znajdował się basen ze złotymi rybkami. A drugie cudo to kryształowe lustra w pałacowych stajniach, znajdujących się w lochach pod zamkiem. Lustra miały rozświetlać ciemne pomieszczenia, w których trzymano cenne rumaki, jedzące obrok z marmurowych żłobów. Bracia Jerzy (fundator kolegiaty w Klimontowie) i Krzysztof (właściciel Ujazdu) Ossolińscy herbu Topór byli dyplomatami wykształconymi za granicą, polskimi dostojnikami i dobrymi gospodarzami. Wszystkie te cechy zawdzięczali swemu ojcu, Janowi Zbigniewowi. Miał on cztery żony, w ciągu 25 lat, ostatnią przeżył o dwa lata. Z każdą narzeczoną brał dobry posag w majątkach ziemskich, które często wymieniał na ziemie sąsiadujące z jego majętnościami. To oraz praca w służbie króla Polski oraz na urzędach publicznych sprawiły, że z przeciętnie zamożnego szlachcica, dziedzica zadłużonego po ojcu majątku, wyrósł na świętokrzyskiego magnata.
Nie chodziłyśmy za dużo po Krzyżtoporze, całkiem odmiennie niż uczniowie z podstawówki, którzy równocześnie z nami zwiedzali zamek. Ci rozbiegli się po piwnicach i różnych zakamarkach, nie zważając na kałuże. A my statecznie, omijając kamienie i placki błota (nieliczne zresztą), gdyż nie po to przecież dożyłyśmy emerytury, żeby złamać nogę w ruinach. Rozwaga nabyta z wiekiem podpowiedziała nam, żeby nie schodzić do głębokiej piwnicy, w której znajduje się źródełko, a raczej wstąpić do sklepiku z pamiątkami. Kupiłam sobie kubeczek ozdobiony krzyżem i toporem (takimi samymi jakie wyrzeźbiono na filarach przy bramie wjazdowej do zamku). Nie nabyłam magnesików na lodówkę z ryciną nie zburzonego Krzyżtopora, czego teraz żałuję. Może Bożenka mi któryś odpali, bo ona się w nie bogato zaopatrzyła.
Minęła 16 godzina. Wypadało pomyśleć o obiedzie. Raczej nie mogłyśmy liczyć, że zjemy go w przydrożnym lokalu, gdyż takich nie spotykałyśmy. Trzeba było jechać do Sandomierza (nieco ponad 40 km), czyli drogą z Ujazdu na Rzeszów. Poszło nam gładko. W Sandomierzu zaparkowałyśmy koło zabytkowej Synagogi Żydowskiej, w której obecnie znajduje się Archiwum Państwowe i od razu zrobiło nam się przyjemnie z powodu Zygmunta Miłoszewskiego – naszego ulubionego autora kryminałów. Jesteśmy na bieżąco jeśli chodzi o jego książki, oglądałyśmy też film, którego scenariusz został napisany na podstawie powieści „Ziarno prawdy". I oto stoimy pod murami starej synagogi, występującej w filmie, w której prokurator Szacki (czyli główny bohater powieści i filmu) szuka rozwiązania przyczyn strasznej zbrodni jakiej dopuszczono się w Sandomierzu. Basia (kierowniczka wycieczki) nie pozwoliła nam jednak stać i przepowiadać sobie, co nam się najbardziej podobało u Miłoszewskiego. – Najpierw idziemy na obiad – zarządziła – a potem do katedry, żeby zobaczyć obraz „Mord rytualny", o którym mowa jest w „Ziarnie prawdy".

Wtraż Mehoffera w Baranowie Pięny sufit w jednej z Baranowskich wież  Drugi witraż Baranowski

Poszłyśmy w kierunku Rynku, przez który przejeżdża na rowerze Ojciec Mateusz, w czołówce każdego odcinka serialu telewizyjnego, którego jest bohaterem. Tam
znalazłyśmy restaurację z domowym jedzeniem. Jedne koleżanki wybrały kotlety schabowe w sosie grzybowym, a drugie placek zbójnicki z gulaszem – oba dania były świeże i smaczne.
Kolej na Katedrę, a dokładniej Bazylikę Katedralną, powstałą za panowania Bolesława Krzywoustego. Pierwszym prepozytem, czyli przewodniczącym kapituły kanoników był tutaj Wincenty Kadłubek, autor drugiej kroniki polskiej (po Kronice Galla Anonima). Mnie Wincenty Kadłubek przypomina się ilekroć widzę wieczne światełko palące się w kościele przed Najświętszym Sakramentem. Jako „pachole" usłyszałam bowiem od swojej babci, że to on wprowadził w Polsce ten zwyczaj. Mam też drugie wspomnienie z dzieciństwa związane z Kadłubkiem, tym razem traumatyczne, ponieważ wiąże się z jedną z największych kompromitacji, jakie przeżyłam w szkole. Otóż Mistrz Wincenty, biskup i kronikarz, postać historyczna, pomylił mi się na klasówce z Koszałkiem Opałkiem, również kronikarzem ale króla krasnoludków. Koszałek Opałek, jak wiadomo, jest bohaterem bajki Marii Konopnickiej: „O krasnoludkach i sierotce Marysi". Pomyłka ta tak dalece ubawiła „ciało pedagogiczne", że nie otrzymałam dwójki z wypracowania.
Na drodze do Bazyliki Katedralnej stanęły nam dwie przeszkody. Po pierwsze krzemień pasiasty, bardzo rzadki minerał, z którego wyrabiane są ozdoby. Pierwszym twórcą, który wykonał z krzemienia biżuterię jest pan Cezary Łutowicz, a zrobił to w 1972 roku i robi do dzisiaj (patrz jego face book). Krzemień pasiasty występuje w okolicach Sandomierza, dlatego też miasto to czasem nazywane jest szumnie „Światową stolicą krzemienia pasiastego" . Krzemień z Sandomierza jest faktycznie pasiasty. Paski mają kolor od prawie białego, poprzez odcienie szarości, do niemal czarnego. Trochę zajęło nam czasu oglądanie wyrobów z krzemienia i zastanawianie się kupić, czy nie kupić (cena zbliżona do wyrobów z bursztynu) i dla kogo. W końcu Basia zdecydowała, że kupi „kosztowny drobiazg" z krzemienia na prezent urodzinowy dla Madzi, swej uroczej siostrzenicy.
W kamieniczce sąsiadującej ze sklepem z krzemieniem, natknęłyśmy się na drugą przeszkodę: „krówki sandomierskie", ładnie pakowane w pudełeczka w kształcie kuferków, w sam raz na prezent dla wnuczków. Musiałyśmy więc się przy nich zatrzymać i znów myśleć, czy kupić, ile i dla kogo – czy tylko dla wnuczków, czy również dla siebie. – Nasze krówki mają niepowtarzalny smak – kusił nas sprzedawca. - Są bardziej wartościowe niż „krówki opatowskie", którymi zresztą również dysponuję, gdyż „sandomierskie" robione są na maśle, a „opatowskie" na margarynie.
Każda krówka zawinięta jest w papierek, na odwrocie którego wydrukowy został tekst legendy sandomierskiej na sandomierskich cukierkach i opatowskiej na opatowskich. Ponoć nie zdarzyło się jeszcze, by papierki pomyliły się z krówkami, mimo że sytuację komplikuje fakt, że w Kazimierzu nad Wisłą trafiłyśmy na krówki „kazimierzowskie" też w papierkach, na odwrocie których ... itd. Wszystkie były równie smaczne jak nasze warszawskie, czyli produkowane w Milanówku.
Do katedry dotarłyśmy więc z opóźnieniem, gdy już trwała wieczorna msza. Trzeba było poczekać ze zwiedzaniem, miałam więc czas, by przeczytać z wydruków komputerowych, które wzięła ze sobą Basia, że Bazylika Katedralna pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny powstała w 1360 roku w stylu gotyckim, lecz w XV wieku nastąpiła „barokizacja" jej wnętrza. Trzeba przyznać, że udana. Na ścianach naw bocznych znajdują się wielkie malowidła Karola de Prevota (polski malarz włoskiego pochodzenia, żyjący w XVIII wieku). Najbardziej interesował nas ten związany z treścią „Ziarna prawdy", czyli „Rytualny mord" chrześcijańskiego dziecka dokonany rzekomo przez Żydów. W filmie obraz jest zasłonięty kotarą, jako ilustrujący zdarzenie, które nigdy nie miało miejsca, podsycające nienawiść między wyznawcami różnych religii. Podczas naszego pobytu malowidło było odsłonięte. Można je oglądać, o ile ktoś lubi drastyczne sceny. Jest ich zresztą dużo więcej na sąsiednim malowidle, przedstawiającym rzeź polskiej ludności przez Tatarów. Poużywał sobie pan Prevot w tej rzezi, poużywał... Po wyjściu z Katedry poszłyśmy obok Domu Długosza do Bramy Opatowskiej i przy niej zobaczyłyśmy baner reklamujący dwór w Śmiłowie około Ożarowa, w którym znajduje się muzeum wnętrz. Uwielbiam muzea, które pokazują wnętrza tak, jakby mieszkańcy wyszli z nich przed chwilą. Moje koleżanki też to lubią, więc zastanawiałyśmy się, czy włączyć Śmiłów do naszego programu, mimo, że to nas zmusza do nadłożenia drogi. Z Sandomierza musimy bowiem jechać do hotelu w Baranowie Sandomierskim, przekraczając Wisłę. Pierwotny plan zakładał, że jutro, podróżować będziemy wschodnim brzegiem. Pojedziemy do Kazimierza, a następnie do Warszawy. Teraz, po korekcie planów, musimy wrócić na zachodni brzeg Wisły, zwiedzić Śmiłów i na wysokości Ożarowa skręcić w kierunku Annopola, na most. Warto, czy nie warto tak krążyć? Halinka rozstrzygnęła wątpliwości, oświadczając, że bezwzględnie warto, gdyż dzięki temu zobaczymy słynną panoramę Sandomierza na wiślanej skarpie. Zgodziłyśmy się z nią. Jutro pojedziemy więc do Śmiłowa, a teraz do hotelu. Zbliża się bowiem 20 godzina.
W Baranowie Sandomierskim jest słynny zamek, nazywany Małym Wawelem, a obok zamku wybudowano nowy hotel. W nim Basia zarezerwowała nam nocleg ze śniadaniem (230 zł za pokój dwuosobowy).
W samym zamku jest restauracja, do której poszłyśmy na drobną kolację i drinka. Tak zakończył się pierwszy dzień naszej wyprawy.

Ogród w Śmiłowie Dwór Śmiłowski Jeden z pięknych domów przy trasie

Trasa drugiego dnia:
Baranów Sandomierski, Śmiłów (pod Ożarowem), Kazimierz nad Wisłą, Warszawa.
O dziewiątej rano już po śniadaniu stawiłyśmy się przed wejściem na dziedziniec zamkowy, żeby dołączyć do szkolnej wycieczki. Zamek ten zwiedza się bowiem tylko z przewodnikiem. Grupy zwiedzających wchodzą o każdej pełnej godzinie. Ma przepiękny dziedziniec, który grał w serialu „Czarne chmury", ale młodzież szkolna najbardziej zainteresowana była narzędziami tortur eksponowanymi w zbrojowni. Zamek nazywany jest perłą architektury renesansowej. Zbudował go w XVI wieku starosta Rafał Leszczyński herbu Wieniawa. W dawnych wiekach bywała w nim Maria Leszczyńska, królowa Francji, a w czasach naszej młodości Nina Andrycz, żona Józefa Cyrankiewicza. Dzisiaj zamek zarabia na siebie. Można wziąć ślub w tutejszej kaplicy, można urządzić wesele, przyjęcie, konferencję. Baranów miał sporo szczęścia, że przetrwał do naszych czasów (w przeciwieństwie do Krzyżtopora), choć obrabowano go ze wszystkiego co dało się wynieść. O tym wszystkim opowiada przewodnik.
Z Baranowa do Śmiłowa jechałyśmy znów obok nowych domów, otoczonych wypielęgnowanymi ogrodami. Skręt na Śmiełów zauważyłyśmy w ostatniej chwili, kilkanaście kilometrów przed Ożarowem (gdy się jedzie od strony Warszawy ów skręt jest lepiej widoczny). Wjechałyśmy w wąziutką asfaltową szosę, która zaprowadziła nas pod sam dwór. Parkan był w remoncie, a za parkanem zobaczyłyśmy przepiękny ogród ze szpalerami róż. Pod koniec czerwca, gdy zakwitną będzie tu bajkowo. Po dworze oprowadzał nas jego właściciel, pan Bogdan Szczerbowski. Wraz z żoną, Janiną kupili ten dwór oraz otaczający go park w 1986 roku. Z kompletnej ruiny uczynili perełkę, jakiej nie spodziewałam się zobaczyć. Oglądałyśmy gabinet, sypialnię, salon i inne pomieszczenia urządzone tak, że można w nich mieszkać, a gdy zimno rozpalić w przepięknych piecach. Nie dostrzegłam śladu muzealnej martwoty. Zaskoczył nas Śmiłów swoją urodą oraz smakiem z jakim został odrestaurowany. Można go obejrzeć na stronie www.dworwsmilowie.pl.
Ostatni przystanek w trakcie naszej wycieczki to Kazimierz nad Wisłą. Nie będę o nim rozpisywać się, gdyż jaki on jest każdy wie i każdy chętnie go odwiedza. Urok tego miasta jest tym większy im mniej turystów tłoczy się na rynku, a my byłyśmy w nim we czwartek, w maju. Pusto nie było ale tłoczno również nie. Przyjemnie nam się siedziało na ławeczce pod kamieniczkami, patrząc na inne kamieniczki i czekając aż Druga Halinka nakupuje upominków dla wnuczka Stasia.
Z Kazimierza, drogą wzdłuż Wisły wróciłyśmy do domu. W sumie zrobiłyśmy 600 km, które wcale nas nie zmęczyły. Wycieczka była nadzwyczaj udana. Odwiedzenie miejsc związanych z dziejami Polski, zwłaszcza piastowskiej, ciekawe i wzruszające.


Tekst: Zofia Zubczewska
Zdjęcia: Barbara Popławska i Bożena Jachimiak


 

Poprawiony: niedziela, 14 czerwca 2015 11:43