Bratysława w trzy dni Drukuj Email
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
poniedziałek, 27 maja 2013 18:16

Bratysława w trzy dni

W Warszawie przy stacji metra „Wilanowska" zobaczyłam czerwony autokar z napisem „Bratysława". Był to „Polski Bus", który codziennie kursuje do Bratysławy za niecałe 100 złotych w obie strony. Może by pojechać? Bo nigdy nie byłam w stolicy Słowacji. Namówiłam pięć moich koleżanek – emerytek i 7 maja 2013 roku wyruszyłyśmy na podbój Słowacji.

Kupiłam przewodnik Pascala i wyczytałam w nim, że na ziemiach nazywanych dzisiaj Słowacją Celtowie zakładali winnice, Rzymianie budowali forty, gdyż Dunaj stanowił północny kraniec ich imperium. Forty te książęta wielkomorawscy - pierwsi władcy Słowacji - zamieniali w swoje zamki, a królowie węgierscy zamki przerabiali na magnackie siedziby. Od XI wieku bowiem, po upadku państwa Wielkomorawskiego, przez 1000 lat Słowacją rządzili Węgrzy i dlatego właśnie Janosik ciągle walczył z węgierskim wojskiem, jak to widzieliśmy w polskim serialu. Bratysława przez 400 lat była nawet stolicą Królestwa Węgierskiego w zastępstwie Budy zajętej przez Turków, potem stała się metropolią w monarchii austro-węgierskiej. Miastem Słowaków została dopiero w naszych czasach, co mało kto uzmysławia sobie.

W Bratysławie pełno jest historycznych budowli – pamiątek przeszłości od Celtów po cesarzową Sissi. Ponadto w mieście tym zaczynają się Małe Karpaty, na zboczach których od starożytności uprawiano winorośl. Wystarczy wyjechać tuż za miasto, by u podnóża gór trafić do jakiegoś uroczego miasteczka, w którym czekają na turystów beczułki z młodym oraz nieco starszym winem gotowe do degustacji. Dlaczego więc nigdy nie byłam w Bratysławie? Po co ja tłukę się po jakiś „paryżach" czy innych „berlinach"?

Z tego, co wyczytałam wyłonił się następujący plan podróży: Pierwszy dzień - zwiedzanie starego miasta Bratysławie; drugi dzień - rejs statkiem po Dunaju do zamku w Devinie; trzeci dzień -wycieczka autobusem do miasteczek leżących u podnóża Małych Karpat.

Wtorek, 7 maja, podróż

Bilety na autobus kupiłam przez Internet pod koniec lutego. Jechałyśmy 7 maja 2013 roku, a wracały 11 maja. Jeden bilet w obie strony kosztował 96 złotych. Autobus odchodził z przystanku położonym opodal stacji metra Wilanowska w Warszawie o godzinie 8.15, podróż trwa 10 godzin i 40 minut, czyli mniej więcej do 19.00. Autokar był średnio wygodny głównie dlatego, że siedzenia ustawione były blisko siebie, więc na nogi pozostawało mało miejsca. Przez całą podróż czynna była (czysta) toaleta oraz klimatyzacja, można też było podłączyć się do Internetu. Zatrzymaliśmy się dwa razy: na obskurnym placu w Częstochowie gdzie można było tylko rozprostować nogi oraz w Katowicach. Tutaj mogłyśmy kupić kanapki oraz gorące napoje w kubeczkach z pokrywkami, a także skorzystać z porządnej i czystej toalety. Przez Słowację przejechaliśmy bez przystanku.

Zakwaterowanie

W Internecie wyszukałam czterogwiazdkowy hotel Saffron położony pomiędzy dworcem autobusowym a starym miastem, tak że wszędzie mogłyśmy dotrzeć na piechotę. (W ogóle w Bratysławie nigdzie nie jest daleko). Pokój razem ze śniadaniem kosztował 40 euro od osoby za dobę plus podatek miejski 1,65 euro za „osobodobę". Pomieszczenia pachniały nowością, były obszerne, a łóżka wygodne. W pokojach był telewizor, lodówka i barek, a na ostatnim piętrze hotelu sauna (wliczona w koszt pokoju), z której nie miałyśmy czasu skorzystać. Śniadanie typu szwedzki stół z dużym wyborem dań oraz napojów, smakowało nam.

Pierwszy wieczór

W Bratysławie nigdzie nie jest daleko, można chodzić na piechotę. Trzeba jednak uważać na nierówne chodniki i bardzo wysokie krawężniki. Gdy ciągniesz walizkę na kółkach, masz problem z przejściem przez jezdnię, zwłaszcza przez torowisko. Poza Starym Miastem, ulice nie wyglądają jeszcze dobrze, choć widać, że miasto odnawia się i porządkuje.

Kto nie lubi chodzić może przemieszczać się tramwajami. Jest ich dużo. Najtańszy bilet kosztuje 50 centów, można nim jechać przez 15 minut bez przesiadki – wystarcza na większość podróży. Dosyć praktyczny jest bilet za 70 centów godzinny, uprawniający do przesiadek. Jechałyśmy na taki bilet do hotelu, wrzucały do pokoju zakupy, przebierały się ewentualnie i wracały do miasta – starczało czasu. Bilet kupuje się na każdym przystanku w automacie. Instrukcja jest łatwa do zrozumienia. Motorniczy nie sprzedaje biletów.

Zrobiło się już po dwudziestej, gdy wyruszyłyśmy z hotelu na pierwszy spacer po mieście, na kolację – należała nam się po dniu spędzonym na kanapkach. Ulicą Radlinskeho przy której zamieszkałyśmy, doszłyśmy do Obchodnej, która prowadzi wprost na Stare Miasto. Przy Obchodnej dostrzegłyśmy mnóstwo malutkich knajpeczek oferujących szybkie dania z całego świata. Wpadła nam w oczy pizzeria Agnezo. Weszłyśmy. Nasz wybór okazał się nadzwyczaj trafny. Pizza w tym lokalu była tak smaczna, że wróciłyśmy do Agnezo w piątek na kolację pożegnalną z Bratysławą. Tam też odkryłyśmy słowackie wino. Od tej pory nie piłyśmy innego i nakupowałyśmy tego wina na prezenty. Pizza (duża) cztery sery czyli styri druhy syra (przepyszna) kosztowała 6.05 euro, inne (jakie sobie wymarzysz) 4.85, butelka białego wina słowackiego Chardonnay – 11.50. Po kolacji poszłyśmy w stronę starówki lecz przy placu Hurbanovo zatrzymał nas magazyn Billa – weszłyśmy do niego, żeby zrobić sobie mały zapasik słowackiego wina. W sklepie Chardonnay kosztuje 3,89 euro, a czerwone Cabernet Sauvignon 4,59 euro. Jak się nazajutrz okazało, postąpiłyśmy bardzo słusznie, gdyż słowackie wino znika ze sklepów niczym świeże bułeczki. Nie codziennie można je kupić.

Środa, 8 maja – zwiedzanie miasta

Stare Miasto w Bratysławie jest przepełnione zabytkami stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni. Wszędzie można dojść na piechotę, ale żeby nie błąkać się z coraz większym znużeniem natłokiem wrażeń, trzeba mieć selektywny plan zwiedzania. Miałyśmy taki. Nie da się bowiem w jeden dzień obejrzeć z uwagą każdej budowli, powiem więcej – byłoby to błędem. Nasza gromadka nie przepada za muzeami, ogranicza też zwiedzanie kościołów. Z doświadczenia wieloletnich turystek wiemy, że gdy ogląda się zbyt wiele, to mało co pozostaje w pamięci. Na równi z zabytkami cenimy sobie wrażenia dotyczące atmosfery w mieście, nastawienia tubylców do turystów, smaku potraw, codziennego wyglądu ulic, na co nakłada się oczywiście obraz jednej czy dwu wystaw, przemyślana liczba wnętrz świątyń, trochę najpiękniejszych fasad. Zwracamy też uwagę na przyrodę: drzewa w mieście, ogrody i ogródki, teren wokół miasta. Trzy z nas (w tym ja) mają lekkiego hopla na tle roślin.

Zatem, z naszego hotelu położonego w sąsiedztwie Placu Floriańskiego poszłyśmy nieco na zachód w stronę Dunaju do Modrego(Błękitnego) Kościółka św. Elżbiety (fot. z lewej). Jest to najbardziej niezwykła budowla sakralna w Bratysławie, która wznosi się na uboczu, poza obszarem Starego Miasta, na wysokości Starego Mostu. Kto jej nie widział będąc w mieście, musi natychmiast wrócić na Słowację. Kościółek wybudowany został w latach 1907-1913 według projektu Odona Lechnera mistrza budapeszteńskiej secesji. Jest cały błękitny, czyli modry jak mówią Słowacy, od dachówek po schody. Bajkowo ozdobiony białymi kryształkami, niebieskimi, ceramicznymi kwiatkami, figurkami i esami-floresami. Po prostu – bajka. Ufundowany został przez cesarza Franciszka Józefa dla uczczenia śmierci jego żony, cesarzowej Sissi. Sissi, uchodząca za najpiękniejszą kobietę swoich czasów, zamordowana została w Genewie przez anarchistę, który z rozmysłem wpadł na nią na ulicy, by wbić jej nóż w serce (niektóre źródła podają, że był to pilnik). Cesarzowa zmarła po godzinie, miała 61 lat. Pochowana została w katedrze św. Stefana (albo Szczepana – jak czasem czytam) w Wiedniu, o czym wspominam dlatego, że będąc w Bratysławie można odwiedzić kryptę z prochami Sissi. Jak? Napiszę o tym „pod czwartkiem".

Od Modrego Kościółka poszłyśmy w kierunku Starego Mostu, odległego o pięć minut spaceru. Potem szłyśmy brzegiem Dunaju do Nowego Mostu, by w modnej kawiarni UFO, znajdującej się na wysokich pylonach mostowych wypić najdroższą kawę w Bratysławie oraz podziwiać widoki, a potem wspiąć się na Zamek – Bratislavsky Hrad.

Nowy Most wybudowany został w 70. latach, a więc za czasów Czechosłowacji. Pod jego budowę, a zwłaszcza połączonej z nim estakady Staromestskiej wyburzono część historycznej starówki. Pomyślałyśmy, że skoro zdecydowano się na zniszczenie zabytków, to na ich miejscu musiało powstać coś wyjątkowego.

Tymczasem zobaczyłyśmy ohydę. Czarny mur, który podpiera estakadę oddziela od siebie dwie bardzo znaczące budowle Bratysławy: Zamek i Katedrę św. Marcina. Estakada na murze wygląda jak źle zrośnięta blizna, okropna katastrofa architektoniczna, która zasłania i Katedrę, i wzgórze zamkowe. Nowy Most zrobił na nas tak złe wrażenie, że nie poszłyśmy na kawę do UFO, skręciłyśmy od razu na Zamek, wiedząc, że ze wzgórza będziemy podziwiać rozleglejsze widoki niż z mostu, gdyż ma ono 150 metrów wysokości, a pylony tylko 85.

Zamek – Bratislavsky Hrad

Idzie się do niego pod górkę wąskimi, krętymi, brukowanymi uliczkami, które nie są bardzo strome. Droga jest wygodna, przy schodkach są poręcze, a jak się jest na emeryturze to można sobie iść i iść, unikając zadyszki. Na początku trasy mija się Dom Dobrego Pasterza, najwęższy dom w Europie (fot. z prawej). Sterczy on samotnie nad nieszczęsną estakadą, pozbawiony otoczenia innych domów, które kiedyś musiały wznosić się blisko niego. Wolnym spacerkiem weszłyśmy na rozległy dziedziniec. Stanęłyśmy na murach. Przed nami przepyszny pomnik księcia Świętopełka na koniu, wybitnego księcia wielkomorawskiego, a za nami widok oszałamiający na Dunaj, na miasto i na pola. Super. Na Zamku można spędzić godzinkę lub nawet kilka o ile skusi nas Muzeum Historyczne, w którym jest 250 tysięcy eksponatów – ta liczba wystraszyła nas. Są też liczne kolekcje. Niektóre największe na Słowacji. Zamek stoi na miejscu celtyckiej twierdzy (fot. z lewej). Na przestrzeni wieków przeszedł liczne przeróbki aż spłonął doszczętnie w 1811 roku. W latach 1954 – 1968 został odbudowany w obecnym kształcie, który, zdaniem Słowaków, przypomina stół postawiony do góry nogami. Podobało nam się, że w jego frontowej ścianie zachowano dwa czy trzy okna jako drobne pamiątki przeszłości. Np. okienka zwieńczone ostrymi łukami, gdy zamek był gotyckim pałacem Zygmunta Luksemburskiego (XV wiek, po słowacku XV staroć), czy okno z rokokowymi ozdobami, kiedy Maria Teresa uczyniła z niego bogato zdobioną rezydencję (XVIII staroć).

Zbliżała się jednak 13.00 a my ciągle na nogach, ciągle bez kawy, zatem prosto z Zamku poszłyśmy w prawo, po lewej zostawiając Katedrę, na plac, o którym przeczytałam w Pascalu, że roi się od kafejek rozstawionych wśród starych drzew. Okazało się to prawdą.

Plac Hviezdoslava – Hviezdoslavovo namestie

Rozsiadłyśmy się w kawiarni przy kawie po wiedeńsku podanej nam z obfitą porcją bitej śmietany i ciastkach, które niestety okazały się wczorajsze. Wczorajsze może dlatego, że 8 maja to na Słowacji święto narodowe, Dzień Zwycięstwa, upamiętniający zakończenie drugiej wojny światowej. Odpoczywałyśmy obok pomnika Hviezdoslava, czyli Pavla Orszagha wybitnego słowackiego poety oraz patrona placu. Z oddali dobiegały nas odgłosy strzałów karabinowych i pieśni żołnierskich śpiewanych przez rosyjski (dawniej radziecki) chór Aleksandrowa. Namestie poety ma kształt bardzo wydłużonego prostokąta, na jego drugim końcu (patrząc od strony estakady) znajduje się Słowacki Teatr Narodowy czyli Slovenskie Narodne Divadlo (fot. z prawej) – okazały, neorenesansowy gmach, jakby przeniesiony wprost z Wiednia, gdyż zaprojektowali go w XIX wieku wiedeńscy architekci. Przed tym Divadlem trwała właśnie teatralna strzelanina, obrazująca wyzwalanie Bratysławy spod niemieckiej okupacji. Po prawej stronie zobaczyłyśmy przepyszną fasadę hotelu Carlton Savoy z 1928 roku, niegdyś najelegantszego w mieście. Spał w nim m.in. sam prezydent Roosevelt i Alfred Nobel. Dzisiaj na parterze hotelu znajduje się sklep Billa – takie czasy, z którego wykupiono cały zapas słowackiego wina i dla nas nic nie zostało. Przed hotelem rozstawione były kramy z pamiątkami. Oczywiście coś tam kupiłyśmy, aczkolwiek z wielką rozwagą, gdyż wiemy doskonale, że z większością pamiątek z podróży nie ma co zrobić po przywiezieniu ich do kraju. Kupiłam sobie pół metrowy sznur suszonych ziół przeplatany sporymi kawałkami cynamonu – pachnie do dzisiaj, aczkolwiek nie wiem gdzie go powiesić. Kosztował 6 euro. Mogłam kupić tańszy, po 4.50 i krótszy, mniej miejsca zajmowałby w szufladzie, ale połakomiłam się na obficiej umajony cynamonem.

Pod Divadlem ciągle strzelali, pojawił się też szpital polowy, gdy wróciłyśmy na naszą trasę zwiedzania Starego Miasta, czyli do Katedry św. Marcina. Poszłyśmy obok Cumila i dalej ulicą Pańską, rejestrując, że jest na niej mnóstwo restauracji ze słowackim jadłem. Postanowiłyśmy wrócić na Pańską na obiad.

A kim jest Cumil? To dobry duszek Bratysławy, postać z brązu podobna do Szwejka, wyłaniająca się z kanału ściekowego. Rzeźba – żart, jakich wiele jest w Bratysławie. Super pomysł. Cumila przyłapałyśmy na tym jak tuli się do Japonki, a Japończyk robi im zdjęcie.

Katedra św. Marcina

Majestat gotyckiej katedry wzniesionej w XIV wieku przez tych samych mistrzów, którzy budowali katedrę św. Stefana w Wiedniu, osłabiła potworna estakada biegnąca na Nowy Most. Trudno, trzeba się z tym pogodzić. Wchodzimy do środka (bilet dla emerytów 1.50 euro, dla zwykłych ludzi 3.00) aby odnaleźć brązowy posąg Świętego Marcina na koniu , który niegdyś stał w głównym ołtarzu. Marcin przedstawiony jest jako bardzo młody wojak w węgierskim mundurze. Faktycznie był rzymskim legionistą, który ochrzcił się i został biskupem Turs, a po śmierci patronem Francji. Żył w IV wieku, gdy o Węgrach nikt jeszcze nie słyszał. Katedra powstała jednak za czasów Królestwa Węgierskiego, koronowało się w niej 11 węgierskich królów i 8 królowych, zapewne więc wypadało aby święty miał coś w sobie z Madziara. Ubrali go więc w węgierską czapkę.

Po gotyku w katedrze zostały tylko sklepienia. Cały wystrój to efekt licznych przeróbek. W bocznej kaplicy znajduje się mała, urocza galeria szat liturgicznych haftowanych złotymi nićmi oraz naczyń liturgicznych tak misternie wykonanych ze złota, że wyglądają jak klejnoty. Po wyjściu z katedry warto zadrzeć głowę do góry, aby popatrzeć na szczyt jej wierzy. W XIX wieku wierzę zwieńczono hełmem zakończonym złoconą 300-kilogramową repliką korony św. Stefana, spoczywającą na złotej poduszce o wymiarach 2 na 2 metry, czyli mógł by się na niej zmieścić mały samochód. Rogi poduszki zdobią złocone kutasy misternie przewiązane sznurem. Muszą być spore, Pascal nie podaje ich wymiarów, gdyż są doskonale widoczne z dołu, a wieża ma 85 metrów wysokości. Koronę i poduszkę na Świętym Marcinie widzi się z wielu miejsc na Starym Mieście.

Jeśli jednak z katedry skierujemy się na ulicę Kapitulską, tak jak my to zrobiłyśmy, to warto popatrzyć również pod nogi. Na bruku dostrzeżemy złote korony, które niczym strzałki poprowadzą nas do Kościoła Franciszkańskiego.

Droga koronacyjna

Dawnymi czasy orszak z nowo koronowanym królem kroczył ulicą Kapitulską i Zamocnicką na Plac Franciszkański do niepozornego kościoła Franciszkanów. Droga ta wiedzie obok Bramy Michalskiej, jednej z czterech średniowiecznych bram miasta zachowanej w oryginalnym kształcie. Dalej biegnie wzdłuż byłych murów obronnych miasta na wspomniany plac. Na placu, po lewej stronie wznosi się kościół Franciszkanów – najstarsza świątynia Bratysławy, konsekrowana w 1297 roku, czego trudno się domyśleć, gdyż dzisiaj zdobi ją barokowa fasada. Do tego kościoła właśnie udawał się nowokoronowany król, aby pasować wybranych szlachciców na Rycerzy Złotej Ostrogi. Na przeciwko kościoła znajduje się najpiękniejsza rokokowa budowla Bratysławy – pałac hrabiów Mirbach. Jest w niej galeria malarstwa, w tym malarstwa secesyjnego, które uwielbiamy. Przekroczyłyśmy więc progi pałacu, aby poobcować ze sztuką z najwyższej półki. (Za 1.50 euro od biletu dla emerytów).

Czas na obiad

Jest 17.00, wracamy na Pańską, rozsiadamy się w restauracji Zlata Koruna i prosimy o słowackie smakołyki. Kelner poleca nam bryndzove halusky i slovenską misę pre dvoch, albo cernohorsky kuraci plus fritovane zemiaky do tego uhorkovy salat, a do picia piwo. My mówimy po polsku, on po słowacku – świetnie rozumiemy się i doskonale bawimy nawzajem, odgadując znaczenie słów: on polskich, my słowackich. Zresztą zawsze tak było, gdy po polsku zwracałyśmy się do Słowaków. Słuchali z sympatią naszej mowy, a my ich. Nawet nie próbowałyśmy odzywać się po angielsku, czy w innym obcym języku. Także teraz, gdy piszę tę relację z podróży nie mogę się powstrzymać, by nie używać słowackich wyrazów, gdyż brzmią one przesympatycznie, choć piszę je fonetycznie, na pewno z błędami, za co szczerze przepraszam. Raz tylko miałyśmy problem ze zrozumieniem. Znalazłyśmy w karcie danie o nazwie encin w żupanie z ziemniaków. Żupan z ziemniaków, wiadomo ciasto, które coś otacza jak żupan właśnie, ale encin? Z czym się kojarzy encin? Pytamy kelnerki. – Encin to syr – ona mówi - ale nie po naszemu. No i wszystko jasne, bo gdyby było po ichniemu to wiedziałybyśmy, że to ser. Encin jadłyśmy w piątek w Czerwonym Kamieniu, ale na razie jest środa, siedzimy w Zlotej Korunie i jemy bryndzowe halusky. Są to kluseczki drobne jak haluszki wyrabiane z sera, surowych ziemniaków i mąki. Jedne są okraszone słoninką, a drugie drobno posiekaną kiszoną, a następnie duszoną kapustą. Te z kapustą bardziej nam smakują. Porcja kosztuje 7.90 euro, jest spora. Slovenska misa pre dvoch to półmisek różnych kiełbas, kaszanek i kotletów obficie przyprawionych ostrą papryką (czyli po węgiersku, choć podawana jako specjalność słowackiej kuchni) dla dwóch osób – 25.90 euro. Kurczak z ziemniakami kosztował 8,50 euro. Piwo Złoty Bażant – 2 euro. W sumie za obfity obiad dla sześciu osób zapłaciłyśmy 74.20 euro.

To był ostatni punkt naszego programu zwiedzania starej Bratysławy. I bardzo dobrze, gdyż zbliżała się noc i zaczynałyśmy odczuwać lekkie zmęczenie, w końcu jesteśmy emerytkami! Poszłyśmy do hotelu, lecz po godzince wytchnienia zrobiło nam się szkoda, że siedzimy w pokojach zamiast wędrować po mieście. Postanowiłyśmy więc wyruszyć na wieczorny spacer. Tym razem w przeciwną stronę niż Stare Miasto, w kierunku Placu Wolności (Namestie slobody) do ulicy Banskobystrickiej, aby obejrzeć fasady dwóch zabytkowych gmachów.

Pałace rządowe

Pierwszy to Letni Pałac Arcybiskupa wybudowany w XVII wieku poza miastem w pobliżu pól i lasów. Po przeróbkach i zmianach właściciela (arcybiskup sprzedał ten pałac wojsku, a potem przeszedł on na własność państwa) zyskał barokową fasadę. Od 1993 roku jest siedzibą Słowackiego Urzędu Rady Ministrów. Wnętrza bywają udostępniane dla zwiedzających w tzw. Dni Otwartych Drzwi.

Kawałek za nim, idąc w kierunku centrum znajduje się Pałac Prezydencki, jeden z najpiękniejszych zabytków baroku na Słowacji. Wybudował go hrabia Anton Grassalkovich, zwierzchnik Komory Królewskiej, przyjaciel i doradca Marii Teresy. Była to jego letnia rezydencja, usytuowana kiedyś poza miastem. Dzisiaj jest to siedziba prezydenta Słowacji zamknięta dla zwiedzających. Zwiedzać można tylko ogród położony na tyłach pałacu, zaprojektowany we francuskim stylu. Są w nim dwa szpalery drzew – po prawej różowe kasztanowce (właśnie kwitły), po lewej dęby. Posadzili je i będą sadzić prezydenci państw odwiedzający Słowację. Rośnie tam już polskie drzewo – dorodny dąb – posadzony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Po tym spacerze na prawdę miałyśmy dosyć, poszłyśmy spać.

Czwartek, 9 maja, Hrad Devin

Na ten dzień zaplanowałyśmy rejs statkiem po Dunaju. Dwie z nas popłynęły do Wiednia – dwie godziny w jedną stronę, cena biletu tam i z powrotem 29 euro. W Wiedniu miały cztery godziny czasu. Wypiły wiedeńską kawę, zjadły sznycel po wiedeńsku, zwiedziły katedrę św. Stefana, były u grobowca cesarzowej Sissi oraz jej męża Franciszka Józefa. Wróciły po ośmiu godzinach. Pozostałym czterem (wśród nich mnie) tyle samo czasu zajął rejs statkiem do zamku Devin (płynął dwie godziny, cena biletu 6 euro) zwiedzenie go (wstęp 1.50 dla seniorów), kawa, powrót autobusem ( za darmo gdyż automat do sprzedaży biletów był zepsuty, więc kierowca powiedział – jedzce tak) wysiadka przy Ogrodzie Botanicznym, spacer po ogrodzie, obiad. Bez umawiania, spotkałyśmy się na wybrzeżu Dunaju. Byłyśmy tak z siebie zadowolone, że poszłyśmy na Rynek na gorącą czekoladę. Chyba nigdy nie piłam tak gęstej, intensywnej w smaku i niesłodkiej.

Devin

Są to ciekawe, doskonale przygotowane do zwiedzania i rozległe ruiny starosłowiańskiego zamczyska z widokiem na Bramę Morawską , czyli miejsce gdzie rzeka Morawa wpada do Dunaju. Wzgórze Devin ma tylko 250 metrów wysokości i wiedzie nań wygodna, szeroka aleja. Dla każdego Słowaka Devin ma taką moc symbolu, jak dla nas Wawel. Jeden z władców słowiańskiego państwa Wielkomorawskiego, książę Rastislav wzniósł tutaj swój gród, wzmiankowany w 864 roku. Wielkomorawianie rządzili swoim państwem do czasu, gdy ostatni z ich książąt sprzedał swoje ziemie Madziarom za dorodnego białego konia z bogatą uprzężą – tak głosi legenda węgierska, być może złośliwa. Devin przeszedł w ręce Węgrów, którzy zamienili gród w potężną twierdzę, w XVI wieku panowała w niej rodzina Batorych. Wieki później wysadziły ją wojska napoleońskie. W XIX wieku słowaccy narodowcy uczynili z ruin Devinu symbol narodowego odrodzenia i cel patriotycznych pielgrzymek.

Po zwiedzeniu ruin poszłyśmy na przystanek miejskiego autobusu, którym dojechałyśmy do Ogrodu Botanicznego.

Botanicka zahrada jest średniej wielkości, ale dobrze i ciekawie prowadzona. Kwitły właśnie rododendrony i peonie drzewiaste. Spędziłyśmy wśród nich bardzo miłe godziny.

Wracając do hotelu spotkałyśmy nasze koleżanki, które właśnie przypłynęły z Wiednia. Nie chciało nam się jeszcze wracać do hotelu, poszłyśmy więc na Rynek.

Rynek – Hlavne Namestie

Na Rynku, dużym prostokątnym placu, się siada i patrzy na domy oraz ludzi. Można też coś pić lub jeść. Nie ma z tym problemu. Widać Ratusz opisywany jako malowniczy zlepek kilku stylów architektonicznych, pałac bankierski – całkiem ładny, choć Pascal go nie opisuje oraz pełne wdzięku kamieniczki, na parterze których są różne kafejki. Cenne jest to, że za dziedzińcem renesansowego Ratusza znajduje się informacja turystyczna. W święta nie czynna, co nas trochę zdziwiło. Poszłyśmy do niej i uzyskałyśmy bardzo kompetentne informacje, co nas ucieszyło, bo w ogóle z informacją dla turystów w Bratysławie nie jest dobrze. Na przykład nie mogłyśmy znaleźć kasy, w której kupuje się bilety na statki pływające po Dunaju. A na przystanku autobusowym w miejscowości Casta nie było kierunkowskazu na zamek w Czerwonym Kamieniu – najważniejszej atrakcji turystycznej tego regionu. Były to jednak drobiazgi, które nie zepsuły nam przyjemności z pobytu na Słowacji.

Piątek, 10 maja, Małe Karpaty

W Bratysławie zaczyna się pasmo niskich, malowniczych Małych Karpat. Od wieków na stokach tych gór uprawiana jest winorośl. Podnóżem biegnie „trasa winna" wiodąca przez małe, urocze miasteczka i ich winnice. Największym zabytkiem Małych Karpat jest zamek w Czerwonym Kamieniu, położony nad miejscowością Casta. Zamierzałyśmy dojechać do Casty miejscowym autobusem, powędrować do zamku na piechotę, wrócić znów autobusem, wysiadając po drodze w przynajmniej dwóch miejscowościach: Modrej znanej z produkcji majoliki i Pezinoku, stolicy małokarpackiego wina. Plan ten zrealizowałyśmy tylko częściowo, ponieważ zabrakło nam czasu.

W informacji turystycznej w Bratysławie powiedziano nam, że o 10.10 z dworca autobusowego odchodzi pośpieszny do Casty. Z powrotem zaś jest tak dużo połączeń, że nie będziemy miały problemu z dotarciem do Modrej. Pojechałyśmy więc. Bilet kosztował 2 euro, zniżki dla emerytów nie było. Po godzinie dotarłyśmy do Casty. Z przystanku autobusowego poszłyśmy na zamek, choć kursuje tam też autobus, ale bardzo rzadko. Droga wiodła pod lekką górkę, miała niecałe dwa kilometry długości, w połowie można było odpocząć na ławeczkach przy kaplicy. Otaczały nas liściaste lasy. Było bardzo gorąco więc trochę zmęczone doczłapałyśmy na szczyt. Zamek wyłonił się spoza murów ale przed bramą zauważyłyśmy zaciszny lokalik pod nazwą „Tawerna pod bastou". Natychmiast uzmysłowiłyśmy sobie, że jesteśmy przecież emerytkami, więc należy nam się odpoczynek. Wstąpiłyśmy zatem na kawę. Była po wiedeńsku z olbrzymią porcją bitej śmietany. Pycha. Cena 1.70 euro za filiżankę.

Po odpoczynku aleją obsadzoną bardzo starymi lipami poszłyśmy na Zamek. Zwiedza się go z przewodnikiem, trwa to półtorej godziny. Seniorski bilet kosztuje 3.60 euro.

Czerwony Kamień jest jednym z najlepiej zachowanych i najbardziej atrakcyjnych zamków na Słowacji. Potężna budowla, na masywnym kamiennym fundamencie stoi od XVI wieku. Jej pierwszym właścicielem był bankier Anton Fugger, który przebudował istniejącą tu wcześniej gotycką warownię na fortecę. Urządził w niej największe w Europie piwnice, w których przechowywał towary przeznaczone na eksport do Europy Wschodniej. Następni właściciele uczynili zamek bardziej przytulnym. Był on stale zamieszkały aż do 1945 roku, dlatego też przetrwał w dobrym stanie. Ostatni właściciele uciekli przed nadciągającą Czerwoną Armią oraz socjalistycznymi zmianami, które wprowadzała. Dzisiaj jest tu Słowackie Muzeum Narodowe. Zwiedza się wnętrza zachowane w niemal oryginalnym stanie. Ogląda sprzęty codziennego użytku, w tym najróżniejsze nocniki - niskie, wysokie, z nakładką do mycia zadka (zadek to słowackie, neutralne słowo), chowane w szafkach. Budzą one żywsze zainteresowanie turystów niż liczne portrety magnatów.

Po wyjściu z zamku skręciłyśmy do dworu sokolników na pokaz umiejętności ptaków drapieżnych ułożonych do polowania. Bardzo ciekawe widowisko. Po tym wszystkim w Tawernie Pod Basztą zjadłyśmy obiad. Dla jednych był encin w żupanie, o którym już pisałam (14.25 euro za porcję) dla drugich pstruh na rasci co oczywiście oznacza pstrąga z rusztu (11.80 porcja). Znów piłyśmy białe słowackie wino nieodmiennie pyszne (9.00 za butelkę).

Modra – dojechałyśmy do niej autobusem, wracając już do Bratysławy. Niestety Modra nie jest ładna. Sklepów z wyrobami z majoliki jest mało i wszystkie otwarte do 18.00. Z ledwością zdążyłyśmy coś kupić. Były to miseczki, zegary ścienne, kubeczki pomalowane we wzory przypominające nieco nasz Włocławek. Zrobiło się tak późno, że nie wysiadłyśmy w Pezinoku, następnym przystanku przed Bratysławą, zresztą podejrzewałyśmy, że w tej miejscowości również już wszystko jest pozamykane. Pezinok z okien autobusu wyglądał ładnie i czysto, dużo bardziej atrakcyjnie niż Modra. Dostrzegłyśmy też sklepy z majoliką. Gdybym więc drugi raz była w tamtej okolicy, pojechałabym od razu do Pezinoka, pomijając Modrą. Może też zatrzymałabym się w miejscowości o nazwie Swaty Jur, położonej tylko 10 kilometrów od Bratysławy. W moim przewodniku Pascala jest napisane, że w 1990 roku zostało ono uznane za rezerwat urbanistyczny, gdyż centrum Svatego Jura jak i wszystkie zabytki zachowały się w doskonałym stanie. Niestety, nie widziałam ich. Do Bratysławy wróciłyśmy o zmroku. Po krótkim odpoczynku w hotelu poszłyśmy na pożegnalną kolację do „naszej" pizzerii.

Sobota, 11 maja powrót.

Powrotny Polski Bus odchodził z dworca w Bratysławie o 10.15. Taksówka na dworzec kosztowała 5 euro. Na dworcu kupiłyśmy świeżutkie kanapki np. mini bagietę za 0.95 euro, a do niej syrowy rożok za 0.90. Podróż powrotna przebiegła bez niespodzianek. Po 10 godzinach z kawałkiem byłyśmy w Warszawie na przystanku koło stacji metra Wilanowska. Cała wyprawa kosztowała mnie mniej więcej 350 euro.

Tekst: Zofia Zubczewska

Zdjęcia: Bożena Jachimiak i Barbara Popławska


Poprawiony: wtorek, 07 stycznia 2014 17:05