Supraśl i okolice - czyli kamperem po Podlasiu
Wpisany przez Zofia Zubczewska   
niedziela, 18 października 2020 11:44

Supraśl i okolice - czyli kamperem po Podlasiu

Z przewodnika po Podlasiu wybrałam trzy główne „atrakcje” turystyczne: Tykocin, kładkę przez bagna w Narwiańskim Parku Narodowym i Supraśl. Do nich niechcący dołączyliśmy Augustów i to co było po drodze. Kamperem bowiem można podróżować planowo, można też błąkać się gdzie popadnie.


 

W tę podróż wyruszyliśmy w drugim tygodniu września 2020 roku, w piękną, słoneczną pogodę. Zwiedzanie Polski po wakacjach ma dwie strony. Dobra jest taka, że wszędzie jest mało turystów; a gorsza: że sporo obiektów jest już zamkniętych dla zwiedzających. Ta gorsza strona zwiedzania nie martwi nas specjalnie, gdyż oboje z Funiem żyjemy dostatecznie długo, by się przekonać, że nie da się wszystkiego zwiedzić, a nawet więcej, że na niektóre „atrakcje” szkoda czasu.

Wojnowo – Tykocin - Choroszcz (183 km)

Planowaliśmy zanocować w Tykocinie, a wylądowaliśmy w Choroszczy. Jak do tego doszło? Przeczytajcie.
GPS poprowadził nas z Wojnowa przez Łomżę, a następnie Wizynę bardzo malowniczą drogą pośród pól zasnutych jesienną mgiełką oraz lasków wyglądających na bardzo grzybne. Czasem krajobraz przypominał nam Żuławy, a czasem Suwalszczyznę. Nawierzchnie dróg były przeważnie nowe, pobocza starannie wykoszone, w miasteczkach rynki i kościoły odnowione... Doprawdy warto pojechać na wschód, aby się przekonać jak fundusze przyznawane przez Unię Europejską zmieniają na lepsze Polskę B. Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego większość mieszkańców tych regionów popiera polityków dążących do zerwania naszej współpracy z UE.

Ale dość o tym, wracam do uroków Podlasia.

Do Tykocina dotarliśmy bez problemowo, wprost na rozległy, prostokątny, niegdysiejszy rynek, zamieniony obecnie w strzyżony trawnik. W centrum trawnika wznosi się pomnik Stefana Czarnieckiego, niestety zasłonięty, gdyż rozpoczął się jego remont. Czarniecki był niegdyś właścicielem Tykocina. Poszliśmy więc w przeciwną stronę, czyli do kościoła Świętej Trójcy, będącego również w remoncie, nie mniej mogliśmy wejść do środka i podziwiać bogaty, kolorowy (barok i rokoko) obficie pozłacany wystrój wnętrza. Najbardziej żałowałam, że nie widoczne były portrety Jana Klemensa Branickiego i jego małżonki – Izabeli z Potockich, którzy Tykocin objęli w spadku po dziadku Czarnieckim. Oto jak wielkie nazwiska związane są z Tykocinem, a jest ich więcej. Wymienię je, gdy będę pisała o Zamku. W tym miejscu wspomnę (czy raczej przypomnę), że kościół Św. Trójcy „gra” w filmach z serii „U Pana Boga w ogródku”. Prezentowana tam jest oryginalna fasada kościoła, tzw. parawanowa. Tworzą ją dwie wieże połączone z korpusem gmachu łukami i arkadami w kształcie półkolistych skrzydeł.
Dla nas tymczasem nadeszła pora obiadu... gdzie by tu zjeść? Po prawej stronie kościoła zauważyliśmy otwartą pierogarnię. Może więc skusimy się na pierożki pieczone, przysmak tych okolic? Były takie w karcie, ale nadziewane kaszanką. Jakoś nie miałam na nie smaku, a kartaczy (też były) nie lubię. W ogóle stałam się wybredna co do pierogów, gdyż w Wojnowie mamy dwa miejsca, gdzie można je zjeść, a jest jeszcze trzecie, w sąsiedniej wsi – Osiniaku. Nie mówiąc o tym, że sama robię pierogi. Moje ruskie są najsmaczniejsze w całej gminie Ruciane-Nida – tak twierdzi mój kochany mąż, gdy chce bym takie pierogi zrobiła. Przechodzimy więc na lewą stronę kościoła gdzie jest restauracja, lecz niestety zarezerwowana na jakąś imprezę. Wynika z tego, że obiad zjemy w kamperze na co jestem przygotowana. Wiozę w lodówce zupę dyniową (dynia z mojego ogródka) i sos do spaghetti. Na razie jednak kupujemy lody i idziemy przez most na Narwi w stronę zamku. Po kwadransie jesteśmy na miejscu, kupujemy bilety „emeryckie” (po 10 złotych), dołączamy do niewielkiej grupy turystów. Zamek zwiedza się tylko z przewodnikiem, który wiedzie nas na dziedziniec otoczony ceglanymi murami, wskazuje na stylowe łuki i mówi: - Patrzycie państwo na budowę całkiem nową, nie ma tu nic starego.
Intrygujący początek, prawda? Historia zamku tak mnie zaciekawiła, że muszę o niej napisać obszernie. Kto więc nie jest ciekawy opowiastek z przeszłości, niech ominie następny rozdział.

Zamek w Tykocinie

W XV wieku Tykocin należał do włości potężnego rodu litewskiego Gasztołdów. Wybudowali oni tutaj dobrze zabezpieczoną (choć drewnianą) warownię. Gasztołdowie przez całe lata konkurowali (znosili się, jakby napisał Sienkiewicz) z drugim słynnym rodem litewskim, z Radziwiłłami. Napadali na siebie nawzajem, palili domostwa, mordowali ludzi, niszczyli pola. W 1519 roku niejaki Kunce, rezydujący w gródku koło Waniewa (następnego dnia wycieczki zobaczyliśmy co zostało po tym gródku) na rozkaz Mikołaja Radziwiłła napadł na warownię w Tykocinie i ją spalił. Po tym zdarzeniu przywódcy obu rodów doszli do wniosku, że pora zakończyć spór. Zgodę przypieczętował ślub ostatniego z Gasztołdów, Stanisława z córką Radziwiłłów, Barbarą ( tak, z tą która przychodzi nam natychmiast na myśl). Młoda para zamieszkała w Gieranonach (dzisiaj na Białorusi) rodowej, świetnej siedzibie rodu Gasztołdów, leżącej w województwie wileńskim. Po czterech latach małżeństwa Stanisław umarł, nie zostawiając po sobie potomstwa. W myśl ówczesnego prawa włości magnackie pozostawione bez męskiego dziedzica przejmował panujący władca, w tym przypadku król Zygmunt August. Zygmunt przybył więc do zamku w Gieranonach, by uregulować sprawy spadkowe, a tam poznał piękną wdowę Barbarę. Podobno zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, zdradzał z nią swoją żonę z rodu Habsburgów, a po śmierci Katarzyny poślubił Barbarę i uczynił królową Polski. Niestety para królewska nie doczekała się potomstwa. Barbara zmarła po czterech latach małżeństwa (miała dopiero 30 lat) na raka szyjki macicy lub na kiłę, podobno bowiem wiodła wesołe życie. Nie chętni jej historycy podają, że miała 38 kochanków. Nie wiem doprawdy jak oni ich skatalogowali, paparazzich wtedy przecież nie było.

Zygmunt August po przejęciu Tykocina na miejscu spalonej warowni rozpoczął budowę obronnego zamku z czerwonej cegły. Warownia bowiem miała doskonałe położenie: nad spławną rzeką, Narwią, łączącą się z Wisłą płynącą przez najważniejsze polskie miasta. Rzeki stanowiły wówczas najbezpieczniejsze i najszybsze szlaki komunikacyjne. Można było nimi przewozić wszelkie towary, nawet bardzo ciężkie działa i równie masywne skrzynie napełnione monetami. Tak to w Tykocinie powstała twierdza, w której urządzono zbrojownię oraz skarbiec, były też oczywiście sale mieszkalne, jak w każdym zamku. Po tych ostatnich pomieszczeniach pozostały resztki kafli pieca zwanego modrym. Na ich podstawie odbudowano cały piec. Jest on ogromny, największy spośród zamkowych, polskich pieców.
Wróćmy do Zygmunta Augusta. Zmarł on w 1572 roku, 20 lat po Barbarze, wtedy to zamek stał już gotowy, otoczony ceglanymi murami. W zamkowej kaplicy odbyła się msza żałobna. Następnie przez prawie rok przechowywano tam zabalsamowane ciało króla (ziołami oraz miodem) nim w uroczystym orszaku odprowadzono je do Krakowa, gdzie złożono w grobowcu na Wawelu, stało się to dopiero w 1574 roku. Zamek został siedzibą królów polskich. Królowie przebywali w nim często, czasem z całymi rodzinami, kryjąc się na przykład przed zarazami. Ale nadciągnęły gorsze czasy, czasy szwedzkiego potopu. Zamek zajęły wojska Janusza i Bogusława Radziwiłłów, sprzymierzeńców Szwedów. Budowla była atakowana, bombardowana, dziurawiona co opisuje Henryk Sienkiewicz w „Potopie”. Opisuje też śmierć Janusza Radziwiłła – zdrajcy, uduszonego przez atak astmy. W rzeczywistości Janusz umarł otruty przez Szwedów, gdy przestał być wygodnym dla nich sojusznikiem. Po potopie szwedzkim z zamku ocalały tylko dwa skrzydła, mimo to stanowił ciągle okazałą warownię. Król Jan Kazimierz podarował Tykocin oraz okoliczne majątki hetmanowi Stefanowi Czarnieckiemu za zasługi dla obrony Polski i tronu polskiego. Czarniecki zgromadził w zamku tak wielki majątek zdobyty na wojnach, że jego córka stała się jedną z najbogatszych panien w Rzeczpospolitej. Wydana została za mąż za syna równie bogatego rodu – Jana Klemensa Branickiego. Wiele wskazuje na to, że Braniccy nie przepadali za Tykocinem. Wznosili nowe pałace w okolicy (w Choroszczy, w Białymstoku), zamek zaniedbując. Budowla zaczęła się sypać, w dodatku w 1734 wybuchł w niej pożar, to też Jan Klemens młodszy, wnuk Czarnieckiego, kazał ściany rozebrać cegła po cegle, a cały budulec przekazać na budowę Zespołu Klasztornego Misjonarzy Bernardynów. Po zamku zostały tylko poszczerbione mury obronne. Stały one aż do Pierwszej Wojny Światowej, do chwili gdy naciągnęły wojska niemieckie, które rozebrały mury, by zbudować z nich drogę do Knyszyna. Wyglądało na to, że zamek zniknął na zawsze, lecz stało się inaczej.
Legenda warownego zamku pełnego dzielnych rycerzy gromiących Szwedów rozpalała wyobraźnię wielu pokoleń chłopców mieszkających w okolicy Tykocina. Jeden z nich, Jacek Nazarko, marzył, że kiedyś odbuduje ten wielki obiekt. I tak się stało. Mały Jacek wyrósł na poważnego przedsiębiorcę budowlanego, kupił parcelę z resztkami murów oraz z ziemnymi fortyfikacjami, zdobył plany, ryciny i mapy dawnego zamku. Na ich podstawie rozpoczął budowę nowego, aczkolwiek takiego samego. Kamień węgielny pod obecny zamek wmurowano w 2002 roku. Dzisiaj zamek góruje nad doliną Narwi jak przed wiekami, choć są w nim pomieszczenia o przeznaczeniu nieznanym w czasach Zygmunta Augusta. Przede wszystkim więc jest muzeum, restauracja, hotel, sale bankietowe. Tylko monumentalny piec modry grzeje, jak jego renesansowy przodek. Zamek ożył...
Po wyjściu z zamku połaziliśmy trochę po uroczych, wąskich uliczkach, szukając przy okazji miejsca w którym moglibyśmy zanocować. Na placu przed kościołem trwał bowiem bardzo duży i bardzo hałaśliwy ruch samochodów, uciążliwy przede wszystkim dla naszej kotki. Wbiła się ona pod stół i wzdrygała nerwowo przy każdym przejeździe dużego auta. Musieliśmy więc stamtąd odjechać, a gdy już ruszyliśmy to przyszło nam do głowy, że moglibyśmy zanocować w Narwińskim Parku, tam na pewno będzie cicho. Zaprogramowaliśmy więc GPS na Śliwno i w drogę, w stronę niesamowicie ruchliwej trasy S8 biegnącej do wschodniej granicy.

Tłoczą się na niej tiry w niekończących się kolumnach. Pierwotnie zamierzaliśmy dojechać do Waniewa, czyli do zachodniego krańca kładki, okazało się jednak, że droga jest zamknięta z powodu remontu, a stan wody w Narwi tak niski, że uniemożliwia wejście na kładkę. Spacer nią należy zacząć z drugiego, wschodniego końca, czyli od Śliwna. Wróciliśmy więc na S8, pojechali nią do Choroszczy, przez most na Narwi. GPS prowadził nas do centrum tego dość sporego miasta. Jechaliśmy ulicami (asfaltowymi, z chodnikami) przez dzielnice przypominające duże wsie, zebrane „do kupy”. Nie widać lokali, nie widać sklepów, ludzi ani śladu. Dotarliśmy do rozległego placu przed kościołem, zobaczyliśmy wygodny, zadbany parking, przylegający do dużego budynku, na którym widniał napis „Dom Pogrzebowy”. Gapimy się na ten napis, niepewni co dalej począć i wtedy GPS oznajmia: „Jesteś u celu”, więc zostaliśmy ale tylko na jedną noc, do godziny ósmej trzydzieści.

Choroszcz – Dolina Narwi – Supraśl (70 km)

Dzień zaczęliśmy od sprzeczki, Funio bowiem bardzo lubi zmieniać plany. Wczoraj chciał jechać do Doliny Narwi, dzisiaj już nie, dzisiaj zachwala Białystok, który wczoraj wydawał mu się kompletnie nieciekawym miejscem. Upieram się jednak, że chcę jechać do Śliwna.
- Przekonasz się, że będziesz żałowała – on na to. – Co tam zobaczysz? Same bagna porośnięte badylami i trochę wody. A może wody w ogóle nie zobaczymy. Rozczarujesz się, tak jak w Tykocinie gdzie chciałaś zobaczyć Czarnieckiego, a nie zobaczyłaś.
- Nie zobaczyłam, gdyż pomnik jest w remoncie, zapomniałeś już o tym? – złoszczę się. – Zobaczyłam zamek, bardzo ciekawy.
- Każdy może sobie wybudować taki zamek. To nie jest żaden zabytek, on jest nowy. Nie wydałbym na niego 12 milionów złotych, tak jak pan Nazarko...
- Ruszaj do Śliwna!
- Ciekawe, czy od Śliwna kładka będzie dostępna, od Waniewa nie była. Będziemy się tłuc kilkanaście kilometrów po byle jakich drogach, może niepotrzebnie... ale cóż, chcesz zobaczyć pola chwastów. Pamiętaj, że to jest twój pomysł – odgraża się, ale jednak rusza. Droga wcale nie jest dziurawa, jedzie się wygodnie, przez zadbane wioski. Prowadzą nas gęsto rozstawione drogowskazy: „Kładka w Śliwnie”.

Zatrzymujemy się na parkingu, już na terenie Parku i wychodzimy wprost na pierwszą tratwę. Nie ma nikogo, jest słonecznie i cicho. Ptaki odleciały, widzę tylko krążącego drapieżnika, to błotniak stawowy, ikona Doliny Narwi. Duży, smukły mieszkaniec tych bagien. Hasło „Kładka w Śliwnie” odnosi się do ścieżki dydaktycznej prowadzącej przez dolinę Narwi od Śliwna do Waniewa. Ma ona trochę ponad kilometr długości. Narew w tym miejscu rozdziela się na kilka osobnych rzeczek, między którymi wyrosło morze bagiennych roślin. Przez rośliny idzie się po drewnianej kładce, a rzeczki przebywa na tratwach. Nie będę tego dokładniej opisywała, by nie psuć niespodzianki, jaką jest ta wędrówka. Powiem tylko, że Funio przestał marudzić, a nawet bąknął: faktycznie, bardzo ciekawe miejsce.
Gdzieś w połowie trasy, gdy już całkiem dobrze było widać zabudowania na zachodnim brzegu Doliny, dotarliśmy do niewielkiego pagórka wybrzuszonego ponad badyle, na którym rosły rachityczne drzewka owocowe. Cóż to za miejsce? Tablica ustawiona na kładce informuje, że tutaj był gródek należący do Radziwiłłów. Mieszkał w nim ów Kunce, który spalił drewnianą warownię Gasztołdów w Tykocinie. Po gródku (z XV wieku) został pagórek, z tego pagórka archeologowie wykopali jedynie kafel z pieca z wizerunkiem pięknego młodzieńca (Jaki on tam piękny – skomentował Funio patrząc na zdjęcie tego kafla umieszczone na tablicy informacyjnej) oraz rozbity dzban. Tu więc mamy pagórek tonący w bagnie, a w Tykocinie okazały zamek... Takie bywają losy ludzkich siedzib.
Dochodzi 11.00 pijemy kawę w kamperze, coś przekąszamy i ruszamy do Supraśla. Musimy wjechać na autostradę. Kotka znowu się trzęsie, kuli się na moich kolanach, czuje na udach jak wysuwa pazurki ze zdenerwowania, gdy mijamy olbrzymie tiry. Zasłaniam jej oczy, żeby nie patrzyła na te potworne samochody, co w sposób widoczny uspokaja ją. Wreszcie omijamy Białystok i skręcamy na drogę do Supraśla. Ależ to piękna trasa: całkiem nowa, szeroka, obok niej biegnie ścieżka rowerowa, a wokół szumi nieprzebyty las. Jest super... lecz co to? Silnik w kamperze gaśnie! Siłą rozpędu dotaczamy się do zatoczki dla autobusów i stajemy. Funio wyjmuje kluczyk ze stacyjki, czeka parę minut, wkłada go i próbuje zapalić – nic z tego. Zupełnie jakby zabrakło paliwa, lecz wskaźnik pokazuje, że bak nie jest pusty. Może więc wskaźnik poziomu paliwa się zepsuł i jechaliśmy dosłownie na oparach. Kochana Franka – myślę o naszym kamperze - dawała z siebie wszystko.
Brak paliwa - byłaby to najkorzystniejsza dla nas diagnoza. Wystarczy pojechać do najbliższej stacji benzynowej, mamy do niej tylko trzy kilometry i przywieźć trochę oleju napędowego. Funio wysiada, staje za kamperem, próbuje zatrzymać mijające samochody. Przejeżdża ich dużo, wszystkie z rejestracją białostocką, żaden nie zwalnia. Zastanawiam się dlaczego? Może widząc starego człowieka obok starego kampera, obawiają się poważnych kłopotów? Wreszcie jeden zatrzymuje się, ma tablice z numerami warszawskimi, nasz krajan (dzisiaj mówią ziomal) myślę sobie z ulgą. Krajan, czyli pan Piotr, zabiera Funia, czeka na stacji aż ten kupi kanister i olej, po czym go odwozi i jeszcze daje mu swój numer telefonu na wypadek, gdybyśmy potrzebowali dalszej pomocy. Dziękujemy panie Piotrze. Kusi mnie aby napisać w tym miejscu (parafrazując tekst z filmu „Miś”), że wszyscy warszawiacy to fajne chłopaki, ale w Supraślu pomógł nam "chłopak" z Supraśla. Napiszę więc tak: Polska jest pełna fajnych chłopaków.
Nalaliśmy paliwa i silnik Frani (rocznik 1991) entuzjastycznie odpalił. Bez problemu dojechaliśmy do stacji benzynowej. Tam Funio zatankował do pełna. Weszło aż 65 litrów!
- Nie miałem pojęcia, że Frania ma tak pojemny bak, zazwyczaj tankowałem około 40 litrów. Wskaźnik paliwa zawsze "lekko" fałszował i tankowałem kiedy zapalało się światełko rezerwy. – powiedział Funio z prawdziwym podziwem, klepiąc czule kampera po masce.


No więc jesteśmy w Supraślu, podjeżdżamy do pierwszego obiektu na naszej trasie, który zaplanowałam do zwiedzania czyli do Monasteru Męskiego Zwiastowania Najświętszej Marii Panny i św. Jana Teologa. Jest to potężna budowla, wzniesiona jako klasztor obronny, ufundowana w XV wieku przez wojewodę nowogródzkiego Aleksandra Chodkiewicza. Aleksander był synem hetmana litewskiego, który zmarł w niewoli tureckiej. Sprowadził on na ziemie polskie prawosławnych mnichów z góry Athos, dla których wybudował Monaster w Supraślu. Dzisiaj mieszka w nim ośmiu mnichów, jest tam seminarium, sale spotkań, a na tyłach Muzeum Ikon. W kaplicy monasteru trwa generalny remont lecz można ją zwiedzać, a także zapalić świeczkę przed Supraską Ikoną Matki Bożej, Cudotwórczyni. Ikona została „napisana” na wzór ikony smoleńskiej, lecz nie jest to oryginał. Pierwotny obraz mnisi wywieźli w głąb Rosji po wybuchu Pierwszej Wojny Światowej i los tej ikony nie jest znany.


Nasyceni mistyczną atmosferą, którą odczuwa się w Monasterze mimo remontu poszliśmy do Muzeum Ikon. W wejściu powitał nas strażnik bardzo poważnie traktujący swą misję ochrony Muzeum przed wtargnięciem doń koronawirusa. Sprawdzał, czy każdy zwiedzający ma właściwie nałożoną maseczkę (musiała zakrywać i usta, i nos) oraz czy dezynfekuje ręce. Podobało mi się to.
Ekspozycja ikon w Muzeum jest tak oryginalnie i nastrojowo urządzona, że trzeba ją konicznie zobaczyć. Napiszę o niej tylko tyle: w jednym z „kącików” przed obrazami ustawiono wielkoformatowe zdjęcie babulinki w moim wieku, wpatrującej się w ikony z takim wyrazem twarzy, jakby zobaczyła anioły. Miałam ochotę zająć jej miejsce. Drugiej takiej wystawy nie znajdziecie. Wracamy na stację benzynową, by rozpytać o kamping dla kamperów, szukamy go też w Internecie. Dzwonię, okazuje się, że specjalnych miejsc dla kamperów z podłączeniem do prądu jest bardzo mało i wszystkie już nieczynne. Jestem bardzo życzliwie odsyłana od ojca do syna, a potem do kolegi syna wreszcie trafiam pod numer 504 211 214, firma „Kajaki nad rzeką” pana Sławomira Żukowskiego. Pan Sławomir proponuje nam kilka rozwiązań: nocleg u siebie za darmo, u kolegi nie drogo i na dziko w rynku. Na koniec sam przyjeżdża samochodem, aby zabrać Funia na objazd po tych wszystkich możliwościach. Po drodze rozmawiają o restauracjach. Jest ich sporo:
- Pyszne pierogi, kartacze oraz babkę ziemniaczaną można zjeść w kilku miejscach ale tylko w jednej restauracji – opowiada Pan Sławomir – dostaniecie potrawy w kwiatach.
Restauracja ta o nazwie „Zajma” jest w rynku, naprzeciwko pałacu Zacherta, a obok, bliżej rzeki znajduje się rozległy plac, gdzie parkują kampery. Uroczy jest stamtąd widok na poranne mgły. Zatem parking za darmo, restauracja i mgły... czyli coś w sam raz dla nas. A gdy przyjechaliśmy tam to jeszcze się okazało, że za rogiem znajduje się Biedronka. Naprawdę mieliśmy wszystko w zasięgu wzroku.
Parkujemy, idziemy do „Zajmy” i jej potraw w kwiatach. Podchodzę do tych kwiatów z pewną rezerwą, gdyż trwa moda na wymyślne nazwy dla zwyczajnych dań. Niedawno nacięłam się na „Bryzol latającego Holendra” kosztował 30 złotych podczas gdy zwyczajny tylko 18. Skusił mnie jednak ten latający. Okazało się, że symbolizował go „żagiel” czyli plasterek koziego sera (żeby był biały) osadzony niczym żagiel na wykałaczce i wbity w kotlet. Od tego zdarzenia nie jestem już smakoszem jadalnych Holendrów. Pomysł jedzenia wśród kwiatów zaciekawia mnie jednak. W jesieni kwitną marcinki, chryzantemy, nasturcje... talerz przybrany nimi będzie wyglądał pięknie; bo tego właśnie spodziewam się, czyli zwyczajnej potrawy ozdobionej kwiatami.
„Zajma” urządzona jest niczym stary dom, jest przytulnie. Siadamy przy stoliku, a tu niespodzianka - obok ucztuje pan Sławomir z rodziną przy urodzinowym torcie. Witamy się niczym starzy znajomi. Pan Sławomir jest zadowolony, że trafiliśmy do „Zajmy” ale też jest ciekawy czy będzie nam smakowało. Otwieramy kartę dań. Jest krótka, co utwierdza mnie w przekonaniu, że dania są świeże, przyrządzane na bieżąco.
Czytam, że jest (na przykład) sałata z suszonym chabrem, albo sałata z serem feta, arbuzem i nutą lawendy, zaś na drugie kilka propozycji z łąką na talerzu, wybieramy torcik z placków ziemniaczanych z kurczakiem i szpinakiem. „Łąkę na talerzu” traktuję ciągle jako niejadalną ozdobę głównego dania. Otrzymuję spory kopczyk ułożony z placków ziemniaczanych, a obok niego wiązkę kwiatów: bratków, groszku pachnącego, nasturcji (kwiaty i liście), fuksji z królującym nad nimi okazałym kwiatem białego hibiskusa. – Wszystkie rośliny są jadalne – informuje nas kelnerka. – Kwiaty, łodyżki i liście.
Nadgryzam ostrożnie łodyżkę groszku, smakuje jak... groszek. Funio zaczyna od hibiskusa. –Spodziewałem się , że będzie słodki , raczej mdły – opowiada – tymczasem ma smak chrzanu, jest ostry!
Bardzo nam smakuje ta jadalna łąka: jest oryginalna i piękna, a porcje obfite. Nie damy rady zjeść deseru, a są w karcie placuszki z jabłkami podawane z konfiturą i jogurtem. Postanawiamy więc, że zostaniemy na noc tu, gdzie zaparkowaliśmy, wieczorem wrócimy na placuszki, a tymczasem przejdziemy się po mieście. Chciałam konicznie obejrzeć domy tkaczy, kolejną „atrakcję” Supraśla. Domy są proste, drewniane, pudełkowate ciekawa jest raczej historia ich wybudowania niż one same. Pojawiły się po klęsce Powstania Listopadowego w 1831 roku. Ufundował je fabrykant ze Zgierza, Wilhelm Zachert jako mieszkania dla pracowników – tkaczy, gdyż założył w Supraślu pierwszą manufakturę włókienniczą. Przywiózł ze sobą kilkuset pracowników. Każdy dom służył dwóm rodzinom, a sobie pan Zachert wybudował okazały pałac. Sprowadziła go na wschód wizja bankructwa, gdyż po utworzeniu Królestwa Polskiego na przedsiębiorców nałożono 30% podatek na sukno eksportowane do Rosji oraz zakaz transferu tego towaru do Chin. Ale Supraśl po rozbiorach Polski znalazł się w granicach Rosji, więc pan Zachert mógł handlować nie płacąc cła. Dla Supraśla manufaktura okazała się bardzo korzystnym przedsięwzięciem. Z małej mieściny rozwinął się w prężne miasteczko. Połaziliśmy więc po Supraślu, popatrzyli na rzekę, po której płynęły ostatnie kajaki a na kolację zasiedliśmy w „Zajmie” przy smacznych, bo nie za słodkich, placuszkach.

Supraśl- Sokółka - Augustów (193 km)

W „Zajmie” jest kosz wypełniony różnymi prospektami. Wśród nich trafiłam na opis Arboretum w Kopnej Górze, jedenaście km na wschód od Supraśla, prawie po drodze do Sokółki, którą planowaliśmy odwiedzić. Arboretum to miejsce, w którym kolekcjonuje się drzewa i krzewy. To w Kopnej Górze leży wśród tamtejszych lasów, urządzone przez leśników. Są tam kolekcje wielu odmian klonów, sosen, krzewów iglastych nawet rododendronów i róż. Byliśmy w trochę niekorzystnym dla urody drzew momencie, gdyż liście jeszcze się nie przebarwiały na jesienne kolory i kwitł już tylko jeden, ogromny krzew hortensji. Myślę, że w czasie, gdy kwitną rododendrony (dorodne krzewy) i róże jest tam bajkowo.
Sokółka przywitała nas remontem głównej drogi i objazdami, które zaprowadziły nas do na parking znajdujący się pod oryginalną, zadbaną cerkwią, niestety zamkniętą dla zwiedzających. Powędrowaliśmy więc główną ulicą obok muzeum regionalnego (warto zajrzeć) do kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Antoniego, gdzie w 2018 roku miał miejsce cud, nazywany przez kościół katolicki eucharystycznym. Jest to przemiana Eucharystii czyli opłatka w ciało ludzkie. W Sokółce opłatek przemienił się w skrawek serca będącego w agonii. Opłatek ten umieszczony został w specjalnej kaplicy znajdującej się na terenie kościoła. Watykan nie zajął jeszcze stanowiska w sprawie tego wydarzenia.
Spacer po Sokółce okazał się dosyć uciążliwy z powodu natłoku samochodów, więc na secesyjny Pałac Buchholtzów, tutejszych fabrykantów z przeszłości, rzuciliśmy tylko okiem. Po Sokółce zamierzaliśmy wjechać na szlak „rękodzieła ludowego” , z którego najbardziej intersowało nas tkactwo. Pojechaliśmy więc do Wasilówki, potem do Janowa, gdzie znajdują się pracownie tkactwa, niestety obie zamknięte. Została nam jeszcze jedna, w Lipsku. Funio zaprogramował więc GPS na Lipsk lecz pokazywał on drogę do Lipska w Niemczech. Próbował na kilka sposobów opisać podlaski Lipsk, bez rezultatu, w końcu napisał: Biebrzański Park Narodowy, Lipsk ( w Lipsku znajduje się północny kraniec Parku). GPS zaskoczył, powiedział: skręć w lewo, sprawdzam w atlasie samochodowym, tak – można jechać wg. wskazań GPS, prawdopodobnie poprowadzi nas przez Suchowolę. Mogę przestać uważać którędy jedziemy. Odkładam więc atlas, oddaje się przyjemności podziwiania widoków. O, na łące pasie się ogromne stado żurawi, a teraz przejeżdżamy przez uroczą wioskę, tam znów mgiełka się snuje. Uwielbiam podróżować kamperem: siedzę sobie wysoko, głaszczę kotka śpiącego na moich kolanach, toczymy się wolno pośród łąk i pól wąską, lokalną, aczkolwiek asfaltową (dzięki Unii) drogą. Jednak coś mnie niepokoi, gdyż już powinniśmy dotrzeć do szerszej szosy prowadzącej do Suchowoli tymczasem jedziemy przez miejscowości, których nie znajduję na mapie w pobliżu „czerwonej” drogi. Mijamy Jaświły, po nich Jaświlki, dalej Jadeszki wreszcie kompletnie zaskoczeni wjeżdżamy na mostek. Przy mostku widnieje napis: Biebrzański Park Narodowy.
- Osz ty dżipiesie, gdzieś wywiódł mnie – zanucił Funio, parafrazując piosenkę z Kabaretu Starszych Panów „O Romeo”. Za mostkiem biegnie wąska, szutrowa droga, GPS mówi: skręć w prawo, skręcamy, jedziemy zachodnim brzegiem Biebrzy. Nie o to nam chodziło! Nie zamierzaliśmy odwiedzać Parku Biebrzy, a tym bardziej przejeżdżać na drugą stronę rzeki! Frania też nie jest zadowolona. Całą swoją konstrukcją informuje nas, że jej ta dziurawa, kamienista trasa nie odpowiada. Musimy zawrócić. Ale gdzie? Wszędzie wąsko, a z obu stron drogi (jest ona na nasypie) bagno. Bo co ma być nad Biebrzą? (Jakby powiedziała babcia reklamująca sery z Piątnicy). Funio dostrzega mały placyk obok drogi: - Tu zawrócę – mówi. - Boże, tylko ostrożnie, nie zsuń się do rowu, bo ugrzęźniemy! – jęczę. Przytulam Kitkę, obie zamykamy oczy, a Funio precyzyjnie i płynnie zawraca. Uff, po strachu.
Wracamy. Za mostkiem skręcamy na północ, dojeżdżamy do tablicy informującej nas, że jesteśmy w Dolistowie. Sprawdzam w atlasie i wszystko staje się jasne. Dolistowo jest na południowym krańcu Biebrzańskiego Parku. GPS doprowadził nas do Parku, do miejscowości najbliżej położonej Janowa (gdzie zastaliśmy - oczywiście tego dnia - zamkniętą Izbę Tkacką). Lipska nie wziął pod uwagę. Nie dogadaliśmy się z GPS-em, dzięki czemu zobaczyliśmy bezkresne, monotonne, puste bagna (ani ptaków, ani ludzi) w jesiennej mgiełce. Jedziemy więc do Lipska, mijamy stare domy ze śladami regionalnego wzornictwa i dochodzimy do wniosku, że nie chce się nam się już zwiedzać pracowni tkackich. Straciliśmy nadzieję, że będzie jakaś otwarta. Lepiej zjedzmy obiad, gdyż minęła 14 godzina, a po nim znajdźmy kamping w ładnym miejscu, najlepiej nad jeziorem i posiedźmy sobie nad nim aż do zachodu słońca. Tak też zrobiliśmy. O 17.00 zaparkowaliśmy w Stanicy Wodnej PTTK „Swoboda” nad jeziorem Studzienniczym koło Augustowa. Byliśmy sami. Zarządzający Stanicą pojechali do swego domu w Augustowi, zostawiając nam dostęp do sanitariatów z ciepłą i zimną wodą. Mogliśmy też podłączyć się do prądu. Było bardzo ciepło, cicho i spokojnie. Po jeziorze snuła się mała żaglówka. Na pomoście spały dzikie kaczki. Trochę pobiegaliśmy po lesie, potem wzięli Kitkę na długą smycz i usiedli nad brzegiem. Nie boję się wypuścić wolno kotki z kampera. Boję się, że ją byle co spłoszy, a wtedy pogna przed siebie na łeb na szyję, aby zaszyć się w kryjówce, niemożliwej do wykrycia. Będziemy musieli na nią czekać kilka godzin aż ochłonie i wróci. (Zaliczyliśmy kiedyś taką przygodę. Wszyscy troje byliśmy po niej wykończeni). Nasza Kitka bowiem, powinna mieć na imię Panika albo Histeria. Zatem z Paniką na uwięzi gapiliśmy się jak noc zapada, a kotka przyczajona pod niewielkim krzaczkiem obserwuje kaczki. Gdy któraś podrywała się do lotu, kotka sprężała się i kłapała ząbkami. Taki z niej drapieżnik.

Augustów – Wojnowo (120 km)

W nocy była burza z gradem lecz rano wyszło słońce, znowu zrobiło się prawie upalnie. Rozłożyliśmy się więc nad jeziorem z zamiarem pozostania tu aż do późnego obiadu. Zjedlibyśmy go gdzieś w Augustowie, a po nim wrócili do domu. Dobry plan. Siedzimy więc zjadamy śniadanie, po nim trochę owoców, pijemy pierwszą i drugą kawę, czytamy książki, a dochodzi dopiero 11 godzina. Sprawdzam w Internecie co można by robić w Augustowie na wypadek, gdybyśmy zrezygnowali z siedzenia nad brzegiem Studzienniczego. Znajduję informację, że są ciągle rejsy wycieczkowe po jeziorach augustowskich. Zdążymy na godzinny rejs z Augustowa do jeziora Rospuda czyli ujścia rzeki Rospudy. Rejs będzie lepszy niż siedzenie. Zwijamy szybko gospodarstwo, płacimy za pobyt (50 złotych) i ruszmy do Augustowa. Po drodze wstępujemy do Sanktuarium Studzienniczego, słynącego z uzdrawiającej wody, zbierającej się w tamtejszej studzience (stąd nazwa sanktuarium i całego jeziora). Zwiedzamy to miejsce w towarzystwie wycieczki emerytów i słyszę jak panie mówią do siebie: -Tylko nie pijmy tej wody, panuje przecież epidemia koronawirusa.
Przed sanktuarium rozstawione są kramy z przysmakami litewskimi – słoniną w ziołach, kwasem chlebowym, miodem, wypiekami itp. Przed rejsem (bilet kosztował 30 zł) zdążyliśmy jeszcze zjeść smażonego okonia na obiad, a po rejsie (malownicze widoki) wyruszyliśmy do domu. Kitka kilkanaście kilometrów przed Wojnowem zorientowała się, że wracamy. Oparła się łapkami o boczną szybę i trwała tak w pozie pełnej wyczekiwania. Gdy zatrzymaliśmy się, wyskoczyła na trawę, zanim otworzyłam bramę, wyraźnie zadowolona, a my na łące za naszym domem zobaczyliśmy żurawie zbierające się do odlotu. Warto było wrócic właśnie w tym momencie.

 

Tekst: Zofia Zubczewska
Zdjęcia: Stefan Zubczewski

Poprawiony: niedziela, 18 października 2020 17:16